Rzadko kiedy zdarza się, że jakaś gra, którą recenzuję, wciągnie mnie tak bardzo, że zapominam napisać jej recenzję. Tak naprawdę dzieje się tak tylko, gdy wpadnie mi w ręce prawdziwy hit. Powiem krótko: recenzja Slay the Spire miała pojawić się już 2 tygodnie temu.
Nie można powiedzieć, że Switch cierpi na brak doskonałych roguelike’ów. The Binding of Isaac, Enter the Gungeon i Dead Cells ustawiły poprzeczkę naprawdę wysoko i przez długie miesiące dewastowały spokojny sen ich fanów. Nic jednak nie trwa wiecznie. W mieście jest nowy król, a na imię mu Slay the Spire. Ten niepozornie wyglądający roguelike, będący debiutancką (!) grą amerykańskiego studia MegaCrit, kompletnie opanował moje życie. Wobec tej gry po prostu nie da przejść się obojętnie.
Slay the Spire to roguelike’owy dungeon crawler. Jest on jednak innowacyjny pod względem tego, jak rozwiązane są walki. Podobnie jak w bardzo udanym Steamworld: Quest, wszystkie nasze akcje reprezentowane są przez talię kart. Tutaj jednak z każdym podejściem do gry będziemy ją budować od zera. Giniesz – zaczynasz od początku i masz szansę ponownie stworzyć swoją talię. I w tym, teoretycznie prostym, systemie, tkwi ogromna siła Slay the Spire.
Na początku każdej rundy musimy wybrać ścieżkę, po której będziemy piąć się do zwycięstwa. Spotkamy tu kilka typów “pokojów”. Najczęstsze są te zawierające karciane walki z typowymi przeciwnikami lub z ich elitarnymi wersjami, które, oprócz pieniędzy i nowych kart, dostarczają też potężne relics, które dają graczowi niezwykle przydatne w rozgrywce bonusy. Znajdziemy też sklepy, gdzie oprócz zakupu nowych kart, możemy się pozbyć (za odpowiednią opłatą) tych szkodliwych lub relatywnie słabych. Pokoje ze znakiem zapytania to wydarzenia, gdzie mamy do wyboru kilka opcji – zwykle oferują one niezłe nagrody, ale np. za cenę zdrowia. Na końcu każdego piętra czeka nas prawdziwy test, czyli walka z bossem, która bardzo szybko zweryfikuje, czy zbudowana przez nas talia do czegoś się nadaje.
Gra nie bawi się specjalnie w fabularne “rozkminy”. Naszym zadaniem jest wspiąć się na tytułową wieżę i pokonać jej serce. Nie wiemy tak naprawdę, dlaczego to robimy, jaka jest nasza motywacja i co chcemy osiągnąć. Może i ktoś mógłby się przyczepić, że to pójście na łatwiznę, ale dla mnie to po prostu jasny sygnał, że fabuła gra tu drugie (a może i trzecie) skrzypce. Tak naprawdę liczy się tylko rozgrywka.
Ale za to jaka. Przyjrzyjmy się samym możliwościom, jakie przed nami kładzie ten tytuł. Do wyboru mamy trzy postacie: Ironclad, który najbardziej przypomina typowego wojownika; Silent, czyli taki trochę rogue, oraz Defect, który nie przypomina tak naprawdę nikogo (no, może trochę maga, ale takiego bardzo specyficznego). Każdą z tych postaci gra się diametralnie różnie. Przy Ironcladzie możemy sobie pozwolić na przyjmowanie większej ilości obrażeń, niż przy innych, jednocześnie budując z każdą turą swoją siłę. Silent świetnie sprawdza się jako podstępny truciciel, który z czasem wyprowadza coraz większe obrażenia wynikające z trucizny kursującej w krwi jego przeciwników. Defect może z kolei korzystać z dość dziwnej mechaniki tzw. orbs, które co turę generują jakieś pasywne efekty lub obrażenia dla przeciwnika. Ale tak naprawdę wymienione powyżej “strategie” to jedynie wierzchołek góry lodowej. Pomysłów na to, jak można budować talię i wygrać w Slay the Spire jest mnóstwo i każda próba daje ogromną dozę satysfakcji.
Możliwość budowy nowych talii jest praktycznie nieskończona. Pobawmy się przez chwilę w matematykę i weźmy na warsztat pierwszą postać, czyli Ironclada. Ma on do dyspozycji 76 różnych kart, które zresztą mogą powtarzać się w talii wielokrotnie. Przy założeniu typowej wielkości talii, czyli 20 kart (choć może być ona diametralnie różna, zależy to tylko od obranej strategii!), liczba możliwych kombinacji wynosi 171144550919481890751. Słownie: sto siedemdziesiąt jeden trylionów sto czterdzieści cztery biliardy pięćset pięćdziesiąt bilionów dziewięćset dziewiętnaście miliardów czterysta osiemdziesiąt jeden milionów osiemset dziewięćdziesiąt tysięcy siedemset pięćdziesiąt jeden możliwości. A nie bierze to jeszcze pod uwagę wspomnianych wyżej relics. Jeśli to was nie przekonuje, że każda kolejna rozgrywka jest unikalna, to już nie wiem, co więcej mogę zrobić.
Uwielbiam też Slay the Spire za to, że w odróżnieniu od innych roguelike’ów, za nasze zwycięstwa i porażki trudno tu obwiniać losowość. Co prawda, występuje ona w grze, bo np. wpływa na to, na jakie karty trafimy, ale zawsze daje się ją zniwelować solidną strategią. Świetnym rozwiązaniem jest też to, że zawsze dokładnie wiemy, jaki ruch wykona przeciwnik i ile punktów życia będzie on nas kosztował. Pozwala to na strategiczne podejście do zagrywania kart, zamiast modlenia się o przychylność bogów losowości.
Grafika i muzyka może nie są w tym tytule niczym specjalnym, ale podobnie jak fabuła – po prostu nie są one tutaj kluczowe. Co ważne, w odróżnieniu od niektórych tytułów na “Pstryczka”, które łaskawie przemilczę, tekst jest na tyle duży, że całość ekranu jest bardzo czytelna i pozwala na spokojną grę w trybie handheld bez wywoływania ciągłego krwawienia z oczu. Wszystko tu jest sprawne, funkcjonalne i podporządkowane szybkiej i ekscytującej rozgrywce.
Wspomniana w poprzednim akapicie szybkość rozgrywki jest jednym z jej dodatkowych atutów. Choć karty zagrywamy turowo, sytuacja na ekranie rozwija się na tyle dynamicznie, że nie ma czasu na nudę. Co więcej, jeden “run” to zwykle 15-40 minut, co sprawia, że Slay the Spire idealnie sprawdza się jako gra np. do autobusu czy w przerwie na kawę.
Mógłbym jeszcze długo pisać o tym, jak doskonała jest to gra. Ale nie chcę. Wolę ponownie zanurzyć się w świecie Slay the Spire i spróbować raz jeszcze przebić mieczem serce wieży. Wszystkim czytelnikom zalecam to samo. Lepszego roguelike’a w tej chwili na Switchu nie znajdziecie.
Podziękowania dla MegaCrit za dostarczenie kodu recenzenckiego.
Redaktor
Zimny
Fan gier indie, strategii, RPG, Nintendo i wszystkiego co ma związek z retro gamingiem. Swego czasu współtworzyłem jedną z największych polskich stron o jRPG. Z wykształcenia jestem anglistą, a w “prawdziwym życiu” pracuję nad materiałami do nauki języka angielskiego.