RecenzjeRecenzja
RecenzjeArtykuł

Powrót do korzeni w wielkim stylu – recenzja Trine 4: The Nightmare Prince

Już dziesięć lat minęło od premiery pierwszego Trine – połączenia…

12 października 2019

Już dziesięć lat minęło od premiery pierwszego Trine – połączenia platformówki i gry logicznej, które pokochały tysiące graczy na świecie. Problemy finansowe Frozenbyte uniemożliwiły im stworzenie trzeciej części cyklu takiej, jaką miała być w zamyśle. Zdziwiły mnie zatem zapowiedzi „czwórki” – tym bardziej, że sam tytuł sugerował bardziej trylogię, jednak twórcy do trzeciej części zdają się nie przyznawać. The Nightmare Prince powraca do korzeni serii, wykorzystując też niektóre rozwiązania z The Artifacts of Power. I już teraz mogę wam powiedzieć, że ten powrót zdecydowanie wyszedł Trine na dobre.

 

 

Pierwsze słowo do śmietnika

 

Po tym, jak Trine 3 urwał się w zaskakującym momencie zaledwie po wprowadzeniu do historii, spodziewałem się poznać jej dalszy ciąg w The Nightmare Prince – zwłaszcza, że Frozenbyte pozostawiło nas z paskudnym cliffhangerem. Okazuje się jednak, że Trine 4 snuje zupełnie inną opowieść, co psuje trochę poczucie konsekwencji w świecie gry.

Trine nie byłby sobą, gdybyśmy nie śledzili losów trójki świetnie znanych nam bohaterów. Ponownie wcielimy się w rycerza Pontiusa, czarodzieja Amadeusa oraz złodziejkę Zoyę, a pierwsze poziomy idą śladem utartego przez poprzednie części schematu, doprowadzając postaci do momentu spotkania i podjęcia współpracy w walce ze złem.

 

 

Tym razem to nie tytułowy, mistyczny artefakt Trine prosi protagonistów o pomoc, a Astralna Akademia. Okazuje się, że książę Seliusz, będący jednocześnie uczniem oraz swoistym eksperymentem czarodziejów, ucieka z placówki, nękany okropnymi koszmarami. Te przybierają cielesną formę i przedostają się do rzeczywistości, a młodzieniec nie jest w stanie kontrolować swych magicznych mocy. Naszym zadaniem jest odszukać księcia i zaprowadzić go z powrotem do Akademii.

Dynamika między trójką grywalnych bohaterów a młodym księciem jest całkiem ciekawa. Trudno oprzeć mi się skojarzeniom ze Shrekiem 3, bo historia jest dość podobna. Wraz z postępem fabularnym nasi herosi zaczynają rozumieć motywacje księcia, a w graczu budzi się niejako poczucie empatii. Ostatecznie opowieść w Trine 4 nie przełamuje znanych nam motywów, jest przewidywalna i da się odczuć, że figuruje w grze jedynie jako łącznik między poziomami. Ale, zważywszy na radość płynącą z rozgrywki, da się ten fakt przyjąć z przymrużeniem oka.

 

 

Trine 2.5?

 

Pod kątem rozgrywki Trine 4 prezentuje się jak każda inna odsłona w serii. Kierujemy trójką bohaterów, z których każdy ma odmienne umiejętności uzupełniające się nawzajem,  rozwiązujemy zagadki środowiskowe, zbieramy znajdźki… ogólnie, ten koktajl piliśmy już wielokrotnie. Świeżych wrażeń dostarcza fakt, że Frozenbyte wzięło sobie lekcje wyniesione z Trine 3 do serca. Gra powróciła do dwuwymiarowości, zaczerpnęła najlepsze rozwiązania z części drugiej i połączyła je z niektórymi z „trójki”, jednocześnie bardzo mocno rozwijając formułę. To wszystko składa się na fakt, że Trine 4 to najprzyjemniejsza i najlepsza część w serii.

 

 

Niezwykle ucieszyła mnie ponowna obecność rozwoju postaci. Zbieranie znajdziek nabrało sensu, bo gwarantuje nam punkty, które możemy wykorzystać do ulepszania naszych bohaterów. Tym razem pojawiły się jednak pewne zmiany. Za doświadczenie zebrane w eksploracji możemy kupować ulepszenia do poznanych już zdolności, takie jak elektryczny miecz Pontiusa, taktyczny przewrót Zoyi czy uderzenie przywołanym przez Amadeusa przedmiotem. Za pokonywanie potworów zdobywamy oddzielne punkty, które na konkretnych etapach gry odblokowują umiejętności niezbędne do rozwiązywania dalszych zagadek. Tym samym złodziejka może strzelać ognistymi lub lodowymi strzałami, rycerz wykonać szarżę, a czarodziej przywołać więcej obiektów różnego rodzaju. Ta zmiana to strzał w dziesiątkę, bo dzięki temu wszyscy bohaterowie rozwijają się równomiernie i nie można nieustannie „łamać” gry, omijając niektóre zagadki, jak to było chociażby w Trine 2.

 

 

Pewne zmiany zaszły w kwestii walki i samych potworów. Zamiast pokonywania goblinów, szkieletów i innych fantastycznych bestii, mierzyć się będziemy wyłącznie z koszmarami księcia Seliusza. Te przybierają różne formy – wilków, czarnoksiężników, pająków – i występują w konkretnych miejscach. Ekran wtedy ogarnia purpura, a złe mary materializują się wokół nas. Tym razem nie możemy polegać wyłącznie na zdolnościach bojowych Pontiusa, bo niektórych przeciwników pokonamy tylko w określony sposób. Jakąkolwiek wartość na polu walki wykazuje Zoya, bo to ona pokona lodowe i ogniste pająki swoimi magicznymi strzałami lub zdejmie niektóre stwory z dystansu. Bawić się w miotanie wrogami telekinezą Amadeusa nie polecam, bo bitwy w tej części są wyjątkowo wymagające. Jeśli tylko sytuacja tego nie wymaga, polecam jak najszybciej pozbyć się plugastwa przy pomocy Pontiusa. Potyczki stały się bardziej jednowymiarowe i schematyczne, a po pewnym czasie wręcz nużące. Brakowało mi bardzo radości ze zgniatania goblinów skrzynkami czarodzieja i większej dowolności w obmyślaniu strategii.

 

 

Walka nigdy nie była mocną stroną serii, a główny nacisk opierał się na zagadkach środowiskowych. I tu mogę uspokoić – pod tym względem Trine 4 świeci najmocniej w historii. Początkowo nie stanowią one większego wyzwania – ot, połącz kilka przedmiotów liną Zoyi, postaw skrzynkę Amadeusa na przycisku. Wraz z postępem fabularnym odblokujemy kolejne zabawki w naszym asortymencie. Zoya może tworzyć platformy na wodzie lub unieruchamiać mechanizmy lodowymi strzałami, Pontius odbijać promienie słoneczne lub wodę, torując sobie tym samym przejście, a Amadeus tworzyć więcej obiektów, które pomogą nam przeskoczyć niektóre przepaście. Żałuję, że ponownie wyczarowywanych przedmiotów nie musimy „rysować” w powietrzu jak w pierwszych dwóch częściach, a w interakcję możemy wejść wyłącznie z oznakowanymi elementami otoczenia. Ostatecznie zagadki w czwartej odsłonie są najbardziej kreatywne w serii, a nad niektórymi zdarzało mi się siedzieć po kilkanaście minut.

 

 

Mapa świata została podzielona na pięć aktów, a ukończenie gry zajmuje około 8 godzin. W niektórych poziomach będziemy musieli stawić czoła bossom, których pokonanie zawsze wymaga jakiejś wymyślnej strategii, aniżeli bezmózgiego nawalania po facjacie. Większość z tych potyczek stanowi nie lada wyzwanie, głównie ze względu na to, że umrzeć możemy od jednego ciosu. W efekcie często budziła się we mnie frustracja, ale tylko chwilowa. Śmierć w Trine 4 nie niesie za sobą większych konsekwencji. Nie musimy przebiec obok punktu kontrolnego, aby zregenerować zdrowie naszych postaci. Zmartwychwstają oni po upływie chwili, a w przypadku walk z bossami – po wystarczająco długim odczekaniu przy ciele zmarłego towarzysza.

 

 

Na pochwałę zasługuje dubbing postaci. Rozmowy między trójką bohaterów są żywe i zabawne, przez co – wciągające. Często rzucają między sobą jakieś żarciki lub nawiązania do przygód znanych z poprzednich części, co niejako nadaje im autentyczności. W grze obecna jest też polska wersja językowa – co prawda tylko w formie napisów, jednak niektórych to z pewnością ucieszy.

 

Tę bajkę już znamy

 

Najwięcej uwag mam co do wtórności Trine 4. Owszem, rozgrywka jest niesamowicie satysfakcjonująca, grafika przepiękna jak zawsze (o czym słów parę potem), zagadki skomplikowane na tyle, że po ich rozwiązaniu czujemy, jak nasze ego rośnie, ale… To wszystko już widzieliśmy. I widzimy po raz czwarty. Brakuje mi jakiejś większej zmiany w serii. Niekoniecznie nieudanego trójwymiaru, z jakim mieliśmy do czynienia w „trójce”, ale zabawy konwencją. Może zmiany głównych bohaterów? Uniwersum Trine zdaje się być bogate w różne ciekawe postaci i fanastyczne stwory, szkoda więc, że ten potencjał nie jest w żaden sposób wykorzystany. Wystarczyłoby zmienić płeć poszczególnych bohaterów, przemieszać trochę formułę, zmienić ich umiejętności i może zwiększyć ilość grywalnych herosów, a kolejna odsłona faktycznie wniosłaby powiew świeżości do serii. A skoro Frozenbyte zdaje się nie trzymać konwencji trylogii, mam nadzieję, że w Trine 5 – o ile nadejdzie – nastąpią większe zmiany.

 

 

Czyste piękno

 

Dość tych narzekań – przejdźmy do sztandarowego dla Trine elementu – strefy audiowizualnej. Z każdą kolejną odsłoną przekonuję się, że Frozenbyte nie przestaje podnosić sobie samemu poprzeczki. Grafika w Trine 4 prezentuje szczytową dla serii formę i to zdecydowanie najpiękniejsza platformówka, w jaką grałem. Kolory wręcz wylewają się z ekranu, środowisko tętni życiem, gra światłem jest umiejętna i tworzy widowiskowe krajobrazy. Trudno oprzeć się pięknu tej produkcji już od pierwszych spędzonych z nią minut. Cieszy też fakt, że na Switchu niemal cały czas obraz odtwarzany jest w 30 klatkach na sekundę. To najlepiej zoptymalizowana odsłona cyklu, przez co chłonięcie wszystkich widoków jest niesamowicie przyjemne.

 

 

Trine pryzywzczaił mnie również do niesamowicie bajkowej, klimatycznej ścieżki dźwiękowej. Konsekwentna od 2009 roku muzyka nieprzerwanie tworzy niepowtarzalny klimat serii, dzięki czemu czujemy się jak postać z zakurzonej księgi o fantastycznych przygodach. W ustawieniach jest nawet opcja, która przy graniu z założonymi słuchawkami podkręca doznania. Gorąco polecam, bo można się przy tym soundtracku niemal rozpłynąć.

 

 

Tropem Koszmarnego Księcia

 

Trine 4 powraca do zachwycających korzeni serii, gwarantując niesamowicie satysfakcjonującą rozgrywkę, przepiękne pejzaże, wciągający klimat i luźną historię. Jako weteran serii żałuję jednak, że Frozenbyte nie poczynił bardziej radykalnych kroków, które rozwinęłyby formułę i uczyniły doświadczenie świeższym. Po średnio udanym The Artifacts of Power cieszę się, że Trine wróciło na dobrą ścieżkę. Zagrajcie – to uczta dla oczu, mózgu i wewnętrznego dziecka.

Podziękowania dla Dead Good za dostarczenie gry do recenzji.

 


Podsumowanie

Zalety

  • + przepiękna grafika i ścieżka dźwiękowa
  • + polska wersja językowa
  • + fantastyczne mechaniki, które tworzą wciągające i trudne zagadki
  • + dubbing, który nadaje historii autentyczności
  • + tryb wieloosobowy do 4 graczy jednocześnie

Wady

  • - to wciąż ta sama gra, tylko z innym numerkiem
  • - fabuła jest tylko pretekstem do łączenia poszczególnych poziomów

8

Wyświetleń: 4712

Redaktor

Kosma Staszewski

Tak, to imię, a nie pseudonim, choć w świecie gier przedstawiam się jako Szuszuro. „Złapałem je wszystkie” niezliczoną ilość razy, a z produktami Nintendo utrzymuję niezdrową relację od wielu lat. Na co dzień studiuję dziennikarstwo i parzę kawę, aby mieć hajs na gry.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *