Raz uderza morska fala,
Raz z komina buchną dymy,
„Kapitanie na sterburcie
Siedzą asasyny!”
Hej, ha! To jest szanta,
Dynamiczna jak petarda!
Hej, ha! To recenzja,
Na chwałę Edwarda!
Śpiew szant zmaga morską bryzę,
Maszt wnet stawi akrobata,
Ruchy ma on wręcz cyrkowe,
Oraz strój pirata!
Hej, ha! To jest szanta,
Dynamiczna jak petarda!
Hej, ha! To recenzja,
Na chwałę Edwarda!
Gdy już statek tu zabije,
Znaczy – port – na naszych łamach,
Wynagradza nas sowicie –
Dwie gry o piratach!
Hej, ha! To jest szanta,
Dynamiczna jak petarda!
Hej, ha! To recenzja,
Na chwałę Edwarda!
Pieśń ta wstępem jest przykrótkim,
Więc spytacie – jaka puenta?
Chyba czas by tego barda
Przebrać w recenzenta!
Hej, ha! To jest szanta,
Dynamiczna jak petarda!
Hej, ha! To recenzja,
Na chwałę Edwarda!
Piracka załoga
Mimo że bum na piratów skończył się po premierze ostatniej (dobrej) części Piratów z Karaibów, w 2013 roku Ubisoft udowodnił, że w dalszym ciągu czuje świeży wiatr dmący w piracką banderę i co najważniejsze – potrafi go wpleść w sprawdzoną formułę gier o zakapturzonych zabójcach. Wbrew premiery na większości konsol minionej oraz obecnej generacji, posiadaczy Nintendo Switch niestety minęła okazja sięgnięcia po przygody jednej z najlepiej ocenianych części przygód asasynów od czasów włoskiego, charyzmatycznego Ezia. 6 grudnia 2019 roku oczekiwanie dobiegło końca i w dodatku zostało nagrodzone zbiorczym wydaniem pirackich przygód asasynów w postaci Assassin’s Creed: The Rebel Collection.
Zawarte w pakiecie aż dwie pełnoprawne odsłony cyklu – Black Flag oraz Rogue – wzbogacono o rozszerzenia: Freedom Cry, krótki, lecz interesujący dodatek Aveline oraz Templar Lagacy, czyniąc z omawianego dzisiaj wydania dotychczas najobszerniejszy pakiet, dedykowany graczom, którzy nie mieli okazji spróbować pirackich przygód Edwarda Kenwey’a oraz Shay’a Cormacka. Jeżeli jednak mieliście okazję poznać burzliwe historie wspomnianych korsarzy, to jestem przekonany, że owy pakiet wyróżnia się CZYMŚ na tle innych portów, by przyciągnąć was do ponownej gry. Czym jest to „coś”? Odpowiedź być może poznacie już za chwilę.
Morska legenda
Zestawienie w jednym zbiorczym wydaniu Black Flag i Rogue daje graczom możliwość spojrzenia na odwieczny konflikt między asasynami oraz templariuszami z dwóch różnych perspektyw, by finalnie dokonać samodzielnego osądu nad sensownością argumentów każdej ze stron. Początkowy ambiwalentny stosunek Edwarda Kenwey’a – Assassin’s Creed IV Black Flag – do każdego bractwa stanowi doskonałe podstawy, by w neutralny sposób spojrzeć na prezentowany w grze spór. Historia w Black Flag poprowadzona jest powoli – podzielona na trzynaście rozdziałów – by w spokoju móc poznać tętniący życiem, ogromny świat. Tempo rozwoju fabuły jest dodatkowo potęgowane dynamizmem rozwoju protagonisty, jak i bohaterów drugoplanowych oraz kilkoma zwrotami akcji. Na przyjemność w poznawaniu historii istotny wpływ ma główny bohater. Za sprawą jego charyzmy, ciętego humoru oraz licznych, drobnych cech charakteru, ujawniających się w niektórych sytuacjach, łatwo zbudować z nim więź i zarazić się od niego chęcią do przeżywania kolejnych pirackich przygód; co w przypadku gier z otwartym światem jest cechą wręcz pożądaną. Co prawda dzięki grze nie doznamy filozoficznego olśnienia, by odmienić swoje życie, lecz połączenie z satysfakcjonującym gameplayem tworzy bardzo przyjemny w odbiorze tytuł; mimo powtarzalnych zadań, polegających na śledzeniu i podsłuchiwaniu.
W Rogue natomiast przyjdzie nam obserwować proces przemiany młodego asasyna o aspirujących zdolnościach, który wskutek wewnętrznych pobudek oraz pewnego wydarzenia dostrzega wady kredo zakapturzonych zabójców i wkupuje się w łaski templariuszy. Jest to dobra okazja, by poznać „drugą stronę”, lecz osobiście nie przekonała mnie propaganda szerzona przez Abstergo – współczesną korporację prowadzoną przez krzyżowców. Tak, w obu częściach kontynuowany jest teraźniejszy wątek historii, ale na szczęście ze względu na „fabularny reset” z trzeciej części, osoby niezaznajomione z poprzednimi odsłonami nie powinny się pogubić w uniwersum. Rogue jest nieco krótsza od Black Flag – sześć sekwencji – lecz ze względu na bardziej skondensowaną opowieść oraz dosyć dużą dynamikę nie nudzi, gdyż rozwija mechaniki zapoczątkowane w poprzedniej części.
Łajba
W kwestii walki nie poczyniono większych zmian względem trzeciej odsłony serii. Ot, co – przyjdzie nam wciskać przycisk ataku, by wymierzać szybkie ciosy oraz na przemian blokować uderzenia oponentów i przełamywać ich obronę. Ze względu na wyjątkową prostotę starć, śmierć napotkają wyłącznie nasi wrogowie, szczególnie w sytuacjach, gdy uruchomi się, tzw. „zabójcza seria”, pozwalająca na ściąganie kolejnych przeciwników za pomocą jednego, śmiertelnego trafienia. Muszę jednak przyznać, że mimo niskiego poziomu trudności, pojedynki są bardzo widowiskowe za sprawą dynamicznych animacji, towarzyszącym posyłaniu kolejnych szczurów lądowych do zaświatów. Edward, jak i reszta protagonistów, są prawdziwymi maszynkami do zabijania, przez co bez trudu rozprawiają się samodzielnie z licznymi armiami oponentów. Mnie absurd „one man army” kompletnie nie przeszkadzał – gramy w końcu asasynem piratem, do diaska!
Znacznym powiewem świeżości w serii są bitwy morskie. W nasze ręce oddano szereg śmiercionośnych broni – armaty dalekiego i bliskiego dystansu, łańcuchy niszczące maszty, wybuchające beczki – z pomocą których będziemy mogli zatopić ogromne, historyczne statki oraz zniszczyć (i następnie zdobyć) niejeden fort. Starcia wodne są bardziej wymagające niż te na lądzie. Podczas walki z masywnymi okrętami nie raz odczujemy ich potęgę, gdy bez trudu posłany w naszą stronę deszcz kul zmasakruje nasz statek – Kawkę (Black Flag) lub Morrigana (Rogue). Stawanie w szranki z innymi jednostkami pływającymi wymaga nieco rozwagi i wcześniejszej kalkulacji szans na powodzenie, wymuszając tym samym nieustanny rozwój własnego okrętu. Ulepszeń jest wiele, a sposobów do pozyskiwania odpowiednich surowców – jeszcze więcej. Mimo że tytuły dzieli wyłącznie rok, odczułem niewielkie zmiany w sterowaniu statkiem. Przyjemniej mimo wszystko siadałem za sterami Morrigana, gdyż wykazywał się lepszą sterownością – Kawka reagowała nieco leniwie na wszelkiego rodzaju manewry. Który ze sposobów był bardziej realistyczny? To już pytanie na inny dzień. J
Mapa skarbów
Wiele różnorodności spotkamy również w kwestii gameplay’u, gdzie przygotowano szereg nowych mechanik. Te niestety zdają się czarować wyłącznie ilością, gdyż nie pokuszono się za bardzo o ich rozwijanie. W związku z czym zostaniemy zalani nowych broniami dystansowymi, których nie będziemy mieli za bardzo okazji wykorzystać poza instruktarzowymi zadaniami. Nie potrafiłem pozbyć się wrażenia, że połowa gry jest swojego rodzaju długim tutorialem, uczącym nas na każdym kroku nowych rzeczy oraz prezentującym nowe zadania poboczne, do których w większości okazji nawet nie wrócimy.
Jak na gry z otwartym światem przystało, poza wątkiem głównym będziemy mieli okazję wziąć udział w szeregu różnych aktywności dodatkowych. Wyślemy naszych piratów na misje w różnych miejscach świata, by pozyskać surowce, stoczymy częściowo turowe bitwy morskie oraz odrestaurujemy Nowy Jork – wszystko po to, by zarobić dodatkowy grosz. Niestety zadania te są bardzo powtarzalne i zrobione bez polotu – znajdźki, zdobądź i odnieś, napadnij na konkretne miejsce – przez co nie czułem silnej potrzeby do wykonywania ich wszystkich; szczególnie, że każdą aktywność „poboczną” rozpoczynamy w wątku głównym i jesteśmy de facto do tego zmuszani.
Do mnie jednak najbardziej przemówiło uganianie się za uciekającymi na wietrze szantami, które po pomyślnym schwytaniu mogą być śpiewane przez naszą załogę podczas podróży statkiem. Ten genialny pomysł, łączący stacje radiowe ze znajdźkami, był doskonałym motywatorem do porzucania aktualnie wykonywanego zdania, tylko po to, by odblokować kolejną piosnkę. ŚWIETNE! Bo uwierzcie mi, że nic tak nie wywołuje uśmiechu na twarzy, jak twoja załoga wyjąca na komendę „Now you ready to sail for the horn…”
…Weigh hey, roll and go!
Mimo przyjemnej rozgrywki, AC III niestety borykał się z licznymi problemami technicznymi – częste spadki poniżej 30 klatek na sekundę, wszechobecna mgła przysłaniająca teren oraz doczytujące się tekstury i modele postaci. Z tego względu obawiałem się, że The Rebel Collection powtórzy błędy poprzedniczki, jednak od pierwszych chwil spędzonych z grą, ku mojemu zdziwieniu, doświadczyłem stabilnego klatkarza oraz wysokiej rozdzielczości (full HD w obecnych czasach nie powinna być luksusem). Jak to możliwe? Nie ma to znaczenia, gdyż jedyne, co się należy Ubisoft, to ogromne brawa za jakość dostarczonego nam portu. Wiele godzin przecierałem oczy z niedowierzania; za każdym razem, gdy widziałem ostre i soczyste kolory, nadające życia krajobrazowi Karaibów, co w porównaniu z wyblakłym Assassin’s Creed III, wygląda wprost niesamowicie. Przemierzanie najbardziej zatłoczonych miast oraz starcia z licznymi przeciwnikami i dynamiczne pojedynki na morzu nie były w stanie zakrztusić na dłużej Switcha.
Jest to w dużej mierze zasługa dynamicznej rozdzielczości, która w trybie zadokowanym utrzymuje się w okolicach 900-1080p oraz 720p w przypadku gry mobilnej. Zauważyłem, że przenośny tryb pracy oferuje bardziej stabilny framerate. Naprawiono również liczne wizualne błędy, z którymi borykały się oryginalne wydania. Graficznie mógłbym się jedynie przyczepić do doczytujących się w locie modeli postaci. Mimo faktu, iż Black Flag zadebiutował zarówno na konsolach minionej oraz obecnej generacji, wersja na Switcha jest swojego rodzaju hybrydą poprzednich wydań. Zachowuje ona wyższą rozdzielczość – 720p na WiiU, 1080p na Switchu – przy nieco niższej jakości tekstur niż na PS4 oraz XO, co w końcowym rozrachunku powoduje (tak, powiem to), że Assassin’s Creed: The Rebel Collection prezentuje się podobnie, a niekiedy nawet ładniej niż Wiedźmin 3. Jeżeli uważacie inaczej, to zapraszam do dyskusji w komentarzach.
…Our boots and our clothes, boys, are all in the pawn…
Chyba Latający Holender przypłynąłby w nocy po moją duszę, gdybym nie wspomniał na końcu o rewelacyjnej oprawie audio całej kolekcji. Wysoki poziom ścieżki dźwiękowej to już standard serii. Miraż pirackiej nuty z klasycznym motywem asasynów oraz inne utwory autorstwa Brian Tyler i Elitsa Alexandrova doskonale budują klimat każdej gry z kolekcji, jeszcze bardziej pogłębiając doznania płynące z rozgrywki. Podobnie wypada również voice-acting. Aktorzy tchnęli ducha w każdego bohatera, oddając przy tym rodzimy język niektórych z nich.
Warto przy okazji napomnieć, że wszystkie gry w zestawie obsługują język polski (napisy), który ustawimy w menu głównym.
…To be rollicking Randy Dandy-O!
O Assassin’s Creed mógłbym pisać bez końca. Jeżeli podobnie jak ja podzielacie miłość do tej serii i nie mieliście okazji zagrać w dosyć zepchnięty na dalszy plan Rogue, to bez zastanowienia sięgnijcie po zbiorcze wydanie – The Rebel Collection. A gdy poznaliście już losy piratów, to kolekcja wykastrowana ze zbędnego trybu multi oraz wzbogacona o wszystkie rozszerzenia stanowi doskonałą okazję do poznania przygód oraz przede wszystkim – motywów asasynów i templariuszy. Poza tym to idealny przykład doskonale wykonanego i wyglądającego portu na Switcha. Assassin’s Creed: The Rebel Collection udowadnia, że ze zwykłej szkuty (za jakiego wszyscy uważają konsolę Nintendo) można zrobić piękny żaglowiec.
P.S. Jednak mimo wielu superlatyw, żądanie za kilkuletnie gry – z których jedna już wielokrotnie była rozdawana za darmo – aż 159 zł, jest lekką przesadą.
Cena eShopie: 199.90 zł
Cena w pudełku: 159.90 – 189.00 zł
Redaktor
Mikołaj "Syn Kury" Stryczyński
Legenda głosi, że wykluł się z jaja i od tego czasu pałęta się po świecie, ucząc się języka ludzi. Ze względu na dosyć ubogi system porozumiewania się homo sapiens, preferuje synergiczne doznania komunikacyjne, płynące z gier wideo. Poza tym studiuje, pisze scenariusze, kocha filmy i inne czynności będące czystą synekurą.