Obecnie w branży gier trudno natknąć się na produkt naprawdę innowacyjny, który wyznaczałby nową jakość i zachwycał konsumentów nietuzinkowymi rozwiązaniami. Rynek zalany jest ogromem tytułów indie, wśród których zdarzają się zarówno perełki, jak i absolutne gnioty, a gry AAA zwykły powielać schematy utarte lata temu, aby trafić do jak największej liczby odbiorców. Nic więc dziwnego, że gdy powstaje gra, która oferuje graczom nowe doznania, niedługo później pojawiają się jej kopie – mniej lub bardziej udane. Infuse Studio zatarło ręce na kawałek smakowitego tortu, upieczonego lata temu przez słynne Journey, wypuszczając na rynek Spirit of the North – eksploracyjną grę przygodową, na widok której skojarzenia ze wspomnianą Podróżą nasuwają się same. Ale czy warto w tę wyprawę w ogóle się wybierać?
Na Switchową premierę Spirit of the North czekałem z autentycznym zainteresowaniem, bo na pierwszy rzut oka wydawała mi się to produkcja zbliżona do Journey czy AER: Memories of Old. Ciekawiło mnie, czy za urokliwą oprawą graficzną kryje się również wciągająca historia, a sam koncept wcielania się w spektralnego lisa i podróżowania po świecie inspirowanym Islandią brzmiał obiecująco. Okazało się jednak, że wyglądało to dużo lepiej na papierze niż na ekranie mojej konsoli.
Nie zadawaj pytań
Spirit of the North wrzuca nas w pierwszy z siedmiu rozdziałów bez żadnego kontekstu. Znalazłszy się pośród śnieżnego pustkowia, nie pozostaje nam nic innego, jak wprawić lisa w ruch i podążać za rozciągającą się na niebie plamą jaskrawej czerwieni. Można traktować ten segment jako swoisty samouczek, bo wtedy poznajemy większość mechanik rozgrywki.
Początkowo lis oferuje graczom niewiele możliwości – ot, krótki sprint, po którym bardzo szybko się męczy czy enigmatyczne szczeknięcie (które, swoją drogą, do lisa zupełnie nie pasuje). Dopiero po jakimś kwadransie eksplorowania skutych lodem jaskiń stykamy się z esencją całej produkcji, gdy nasz puchaty przyjaciel staje się jednością ze swoim duchowym odpowiednikiem.
Jedność z zaświatami
Celem gracza w każdej lokacji jest zwyczajnie znalezienie dalszej drogi i rozwiązywanie zagadek logicznych, którymi Spirit of the North jest wręcz naszpikowane. W tym pomogą nam nadnaturalne zdolności zwierzaka, które pozyskać możemy z tajemniczych, świetlistych kwiatów. Lis może przechwycić spektralną energię, która zasili magiczne kamienie, umożliwiając nam kontynuację podróży. Proces ten jest jednak dosyć toporny – mocy wystarcza zaledwie na jedno użycie, zatem nieustannie musiałem wracać do jej źródeł, aby nie zderzyć się z murem przy następnej łamigłówce. Z czasem powtarzalność tej mechaniki sprawiła, że zacząłem postrzegać ją jako przykry obowiązek, który bardzo sztucznie wydłużał rozgrywkę.
A rozgrywki wcale nie trzeba dodatkowo wydłużać, bo jej tempo przykuwa do konsoli na wystarczająco długo. Wszystko dlatego, że lis – jak na lisa – jest niezwykle powolny i w niczym nie przypomina swojego zwinnego wzorca. Zwierzę łapie zadyszkę po chwilowym sprincie, a jego naturalna prędkość poruszania się jest zwyczajnie nieadekwatna do rozmiaru lokacji, jakie przyjdzie nam eksplorować. Zaskakująca jest zatem funkcja powolnego chodu, z której nie przyszło mi świadomie skorzystać ani razu. Wraz z postępem w rozgrywce uzyskamy co prawda dostęp do spektralnego dasha, jednak trzeba na tę umiejętność poczekać odrobinę za długo.
Wspomniane zagadki logiczne stanowią sporą część rozgrywki, jednak nie oferują zbyt dużego wyzwania. Często większy kłopot sprawiały mi próby odnalezienia się w dość skomplikowanym i zastanawiającym projekcie rozległych poziomów, niż odkrycie rozwiązania danego problemu. Łamigłówki sprowadzają się do operowania poziomem wody, zasilania magicznych kamieni spektralną energią i oczyszczania ruin z tajemniczego zepsucia. Zabrakło mi pod tym względem nieco większej różnorodności, bo po jakimś czasie rozgrywka stała się bardzo schematyczna i monotonna.
Dla urozmaicenia twórcy zaimplementowali w Spirit of the North całkiem sporo sekwencji platformowych. I byłoby to całkiem logiczne posunięcie, gdyby najpierw zadbali o prawidłowy projekt sterowania bohaterem. Lis zdaje się reagować na każdy ruch ze sporym opóźnieniem, trudno też wyczuć jego wagę i możliwości – niekiedy zwierzę bardziej przypominało mi wór kartofli niż leśnego drapieżcę. Z wszelkich platform bardzo łatwo jest się ześlizgnąć, najczęściej do wody, z której trzeba później powoli wypłynąć, obejrzeć kilkusekundową animację osuszania się zwierzęcia i powtórzyć wszystkie akrobacje aż do momentu, w którym będziemy mogli ponownie podjąć się kłopotliwego skoku. Takich sytuacji w Spirit of the North zdarza się niestety bardzo wiele, przez co kilka razy wyłączyłem grę w przypływie frustracji i bezradności.
Infuse Studio w siedmiu rozdziałach swojej produkcji oferuje graczom całkiem sporą różnorodność lokacji. Podróż zaczniemy od lodowych szczytów i jaskiń, zwiedzimy też przepastne doliny i tajemnicze ruiny dawnych cywilizacji, aby zakończyć wyprawę w przepięknym, onirycznym lesie, który reklamowany był hucznie jeszcze przed premierą gry. Większość miejscówek jest dość rozległa, a do eksploracji ma nas zachęcić wizja odblokowania dodatkowych skórek dla lisa. Tego dokonamy dostarczając szamańskie kostury ich martwym właścicielom, które są poukrywane na tyle skrzętnie, że nie znalazłem w sobie motywacji do znalezienia wszystkich. Podczas rozgrywki rzadko zbaczałem z głównej ścieżki – nie chciałem w kółko powtarzać niedopracowanych sekwencji platformowych.
Stłumione piękno
Mimo wielu zastrzeżeń, jakie miałem do samej rozgrywki w Spirit of the North, na uznanie zasługuje zdecydowanie ścieżka dźwiękowa. Przygrywająca w tle muzyczka bezwiednie kojarzyła mi się z eksplorowaniem świata w The Elder Scrolls czy The Legend of Zelda: Breath of the Wild. Melodie w przyjemny sposób dopełniały doznania i działały na mnie relaksująco. Do niektórych utworów wracam nawet po ukończeniu gry – polecam przekonać się na własne uszy.
Trochę gorzej jest natomiast w kwestii oprawy graficznej. Nie grałem w wersje na inne platformy, jednak widziałem, że wyglądały one dużo ładniej, niż ma to miejsce na Switchu. Wszystko przez skalowanie rozdzielczości, które (w trybie przenośnym zwłaszcza) boleśnie rozmywa otoczenie, aby tytuł mógł utrzymać te 30 klatek na sekundę, co i tak nie zawsze się udaje. Sam styl wizualny bardzo trafia w moje gusta, a umiejętne wykorzystanie wyrazistych barw niekiedy wywołuje naprawdę mocny efekt. Przez większość rozgrywki będziemy jednak skazani na źle zoptymalizowaną zabawę i nieustanne przecieranie oczu, zmęczonych niewyraźnym obrazem.
Zabrakło mi również w Spirit of the North jakiejś fabularnej głębi i relacji z lisim bohaterem. Przez 5 godzin, jakich potrzebowałem na ukończenie gry, więcej czasu spędziłem na błądzeniu po pustych i nieintuicyjnych lokacjach i szarpaniu się ze sterowaniem, niż na kontemplacji odbywanej podróży. Minimalistyczny storytelling jest dość ryzykownym posunięciem i bardzo trudno jest sprawić, aby gracz wsiąknął w wykreowany świat z pełnym zaufaniem. W Journey się to udało, tutaj zdecydowanie czegoś zabrakło. Lisa pożegnałem zatem uczuciem niezwykłej obojętności, bo to nawet nie był niedosyt.
Dźwięk północy
Spirit of the North wyraźnie czerpie inspiracje z kultowego Journey, które jednak nieumiejętnie przekłada na własną rozgrywkę. Niezwykle frustrujące sekwencje platformowe, niedopracowane sterowanie, właściwie brak fabuły, schematyczne zagadki, puste i zbyt duże lokacje, krótki czas gry i mizerna optymalizacja na Switchu sprawiają, że trudno mi szczerze polecić tę produkcję. Do powrotu na północ zachęcić może jedynie wizja odblokowania dodatkowych skórek dla lisa, bo niestety nie głębia doznania, jakiego się po tej produkcji spodziewałem. Spirit of the North wspominać będę zatem podczas słuchania soundtracku, a wszelkie mankamenty puszczę lisowi w niepamięć.
Cena w eShopie: 84.00 zł
Podziękowania dla Merge Games za dostarczenie gry do recenzji.
Redaktor
Kosma Staszewski
Tak, to imię, a nie pseudonim, choć w świecie gier przedstawiam się jako Szuszuro. „Złapałem je wszystkie” niezliczoną ilość razy, a z produktami Nintendo utrzymuję niezdrową relację od wielu lat. Na co dzień studiuję dziennikarstwo i parzę kawę, aby mieć hajs na gry.