Hero RecenzjeRecenzja
Hero RecenzjeArtykuł

Na tropie legend – recenzja Pokémon Sword & Shield: The Crown Tundra DLC

Nie ulega wątpliwości, że w 2020 roku słowo „korona” w…

31 października 2020

Nie ulega wątpliwości, że w 2020 roku słowo „korona” w nikim nie budzi pozytywnych skojarzeń, a to właśnie do „Koronnej Tundry” udamy się w najnowszym dodatku do Pokémon Sword & Shield. Nie dajcie się jednak zwieść, bo ósma generacja gier z kieszonkowymi stworami nareszcie przypomina produkt, na jaki czekały tysiące graczy na świecie.

 

 

The Crown Tundra, znajdująca się na mroźnym południu regionu Galar, to tajemniczy, ogromny obszar typu Wild Area, jednak w tym wypadku Game Freak w pełni dopracował swój koncept otwartego świata w grze Pokémon. Tundra prezentuje naprawdę szeroki wachlarz różnego rodzaju lokacji – od skutych lodem szczytów gór, przez mroczne pustkowia z mnóstwem tajemniczych nagrobków i zamarznięte morze, aż po kolorowe i pełne życia doliny. Rozpoczynając przygodę z drugim dodatkiem od razu poczułem, że tym razem będzie ona znacznie dłuższa, niż jak to miało miejsce w przypadku The Isle of Armor.

 

 

Poké Raider

 

Tym razem Game Freak zdecydowanie postawił na wciągnięcie graczy w ciekawy tryb fabularny. W tundrze dołączymy do Peony – zabawnego i nieco tajemniczego bohatera, który, porzucony przez swoją córkę, przeżywającą etap nastoletniego buntu, werbuje nas do swojej grupy poszukiwawczej w roli lidera. Fabuła podzielona jest na trzy główne misje, od których warto zacząć zabawę w nowym dodatku, bo dopiero po ich ukończeniu uzyskamy dostęp do wszystkich nowości w grze.

 

 

Pierwsza ekspedycja dotyczy legendarnego Pokémona o imieniu Calyrex. Mieszkańcy miasteczka Freezington szepczą między sobą, jakoby Pokémon ten uznawany był niegdyś za króla całego regionu Galar, jednak od lat nikt go nie widział. A to z kolei przysparza ludności problemów, bo w ekstremalnym klimacie tundry mają trudności z utrzymaniem plonów – w czym pomagał im wspomniany Calyrex.

 

 

Naszym zadaniem jest odkrycie, czy legenda o królu z wielką koroną na głowie jest prawdziwa. Przyznam, że bardzo brakowało mi w Pokémonach legendarnych stworków z krwi i kości – nie rozdawanych leniwie za pośrednictwem cyfrowego kodu, a umiejętnie wplecionych w strukturę i historię regionu. Postępy w ekspedycjach możemy na bieżąco monitorować w naszym dzienniku polowym, w którym znajdziemy też informacje o aktualnych celach misji.

 

 

Warto też przy tym wspomnieć, że Game Freak postanowił zrobić graczom niespodziankę i w dodatku pojawiają się zupełnie nowe Pokémony, których wcześniej nie ujawniano. Zdecydowanie podkręca to satysfakcję z odkrywania historii na własną rękę. Co prawda kryją się za tym pewne „ale” – niekiedy będziemy musieli dokonać wyboru, jakiego legendarnego Pokémona chcemy mieć okazję złapać, lecz w tym wypadku nie jest to odgórnie ustalone na podstawie wersji gry, w którą gramy – możemy swobodnie wybierać według preferencji.

 

 

Główne ekspedycje możemy kontynuować niezależnie od siebie. Do Koronnej Tundry możemy się też udać, jeśli nie ukończyliśmy jeszcze głównego trybu fabularnego podstawowej gry, jednak polecam zrobić to na samym końcu – poziom trudności jest automatycznie skalowany do naszego postępu, jednak zdecydowanie najwięcej z dodatku można wycisnąć, gdy tytuł czempiona Galar uzyskaliśmy już wcześniej.

 

 

W Koronnej Tundrze znajduje się ogromne drzewo, tzw. Dyna Tree. Jest ono popularnym miejscem schadzek galarskich odpowiedników legendarnych Pokémonów-ptaków z regionu Kanto. Podobało mi się, że nowe trio ukazywane jest jako dzikie bestie, budzące respekt w trenerach. Po pierwszym spotkaniu z ptakami rozpierzchną się one równomiernie po głównych zakątkach regionu, a naszym zadaniem jest odszukać je i – oczywiście – złapać. To bardzo zgrabne podsumowanie i przypomnienie rozbudowanego i wyeksploatowanego Galar, a jednocześnie powrót do korzeni serii (pamięta ktoś gonitwy za legendarnymi bestiami w drugiej generacji?). Ciekawostką są też wpisy w Pokédexie na temat ptasich Poków – ponoć to właśnie ich galarskie warianty są uznawane za „te pierwsze”.

 

 

Ostatnia z głównych misji dodatku naprowadza nas na trop tajemniczych świątyń, rozrzuconych po całej tundrze, do których jednak nie da się dostać tak łatwo. Musimy rozwiązać zagadki logiczne, do których podpowiedzi znajdują się na drzwiach każdej ze świątyń, aby móc zmierzyć się z zamieszkującymi je Pokémonami – legendarnymi golemami z regionu Hoenn. W The Crown Tundra pojawia się dwójka nowych golemów – elektryczny Regieleki oraz smoczy Regidraco. To jedna z tych sytuacji, kiedy musimy dokonać wyboru interesującego nas Pokémona, a sam proces jego dokonywania też został zaimplementowany w kreatywny i wymagający odrobiny myślenia sposób. Dzięki temu wszystkiemu na tropie legendarnych Pokémonów czułem się jak Lara Croft, rabująca zapomniane grobowce.

 

 

The Crown Tundra w fajny sposób przypomina też graczom postacie z podstawowej wersji gry. Na południe wyrusza bowiem Sonia – pełniąca teraz rolę galarskiej pani profesor – która bada obecność tajemniczych Pokémonów w tundrze. Aby jej w tym zadaniu pomóc, musimy znajdować pozostawione przez nie tropy, co przypomina poniekąd szukanie alolańskich Diglettów z The Isle of Armor. I o ile sam koncept nużącego wyszukiwania jakichś drobiazgów w świecie gry wydaje mi się sztucznym przedłużaniem czasu zabawy, to w tym wypadku został on ułatwiony. Śladów jest zdecydowanie więcej, niż musimy ich znaleźć, zatem nie miałem z tym żadnego problemu. Aby zakończyć tę ekspedycję, należy znaleźć w sumie 150 tropów – po 50 na każdego legendarnego Pokémona.

 

 

Mroźny czar

 

Tryb fabularny w The Crown Tundra wymagał ode mnie około 7 godzin gry do ukończenia, w trakcie którego zgrabnie oprowadził mnie po nowej lokacji i przedstawił jej główne atrakcje. Tundra to naprawdę prześliczne i urokliwe miejsce, a eksploracja sprawiła mi masę przyjemności. Nowy obszar nie wywiera też wrażenia pustki, jak to miało dla mnie miejsce na Isle of Armor – głównie dzięki pełnemu postaci niezależnych Freezington, które nadają środowisku autentyczności i głębi.

 

 

Ukończenie wszystkich ekspedycji nie oznacza jednak końca zabawy w DLC. Jako czempioni regionu Galar zostajemy bowiem zaproszeni do zupełnie nowej inicjatywy Leona – Galarian Star Tournament. To seria bitew 2 na 2, w których udział bierze śmietanka towarzyska regionu – liderzy sal, nasi rywale i inni bohaterowie, jakich napotkaliśmy już na swojej drodze. O ile same walki nie stanowiły dla mnie żadnego wyzwania, to bardzo spodobały mi się interakcje pomiędzy trenerami – zmieniają się one dynamicznie w zależności od układu drużyn, co pozwala jeszcze mocniej wyeksponować charakter każdej z postaci. Dokładnie takiej klamry kompozycyjnej brakowało mi po ukończeniu podstawowej gry – cieszę się, że znalazłem ją w dodatku.

 

 

Jedną z największych atrakcji The Crown Tundra są jednak Dynamax Adventures, czyli zupełnie nowa funkcja sieciowa, która z miejsca wciągnęła mnie w swoje sidła. Do przygód wybieramy się w czteroosobowych drużynach, a każdy członek na jej czas trwania musi wypożyczyć Pokémona do walki z puli. Dzięki temu trudno popsuć zabawę innym graczom hackowanymi Pokémonami, a dodatkowo każda wyprawa stanowi wyzwanie.

 

 

Przygody odbywają się w tzw. Max Lair. Drużyna musi podejmować strategiczne decyzje co do ścieżki, jaką chce podążać w jaskini, a na drodze czekają ją różne Pokémony do pokonania. Na drodze czasami pomogą nam przedmioty i postacie niezależne, oferując leczenie drużyny czy wyposażenie Poków w przedmioty. Po wygranej bitwie mamy okazję złapać Poksa, którym możemy zastąpić aktualnie używanego, aby jak najlepiej przygotować się na ostateczne starcie. W najgłębszym punkcie jaskini czekają bowiem legendarne, bardzo silne Pokémony. Niektóre z nich pokonać jest niezwykle trudno, zatem kluczowy w tym trybie jest odpowiedni dobór drużyny i komunikacja z innymi graczami. Wybraliśmy się ekipą redakcyjną na kilka wspólnych przygód i zabawa była naprawdę niezła. A gdyby jednak ktoś chciał grać w pojedynkę, to poprawiono nieco SI towarzyszących botów. Dynamax Adventures to świetny sposób na uzupełnienie kolekcji stworków o legendarne odmiany z poprzednich generacji i jeden z głównych powodów, dla których w tundrze będziecie chcieli zostać na dłużej.

 

 

Nie wszystko złoto

 

Przy tych wszystkich pozytywnych aspektach drugiego DLC do Sword & Shield aż żal, że Game Freak nie poszedł o krok wstecz i nie naprawił błędów trapiących grę od premiery. Przykładowo – w tundrze znajdziemy bardzo wiele Pokémonów z poprzednich generacji, które do tej pory miały zakaz wstępu do Galar, co jest zawsze miłym urozmaiceniem, jednak nie zwiększono niestety liczby Pokémonów, jakie możemy trzymać w boxach. A przy mojej pokaźnej kolekcji był to spory problem, bo nie da się również masowo zwalniać miejsca w komputerze – wypuszczamy każdego Poksa po kolei, co jest stratą czasu.

 

 

Irytowała mnie również sztywna kamera. Niekiedy nie mogłem skierować jej w pożądaną stronę, bo zwyczajnie ma ona zbyt wąski kąt widzenia. Sprawiło mi to trudności kilkukrotnie, chociażby kiedy próbowałem zlokalizować aktywny rajd w tundrze. To problem, na który narzekam od podstawowej wersji gry – i niestety nadal się z nim zmagam.

 

 

Kod sieciowy Sword & Shield po raz kolejny pokazuje też swoje ograniczenia. Jeśli graliście w ósmą generację Poksów, to kojarzycie na pewno, że aktywność znajomych w grze wyświetla się po lewej stronie ekranu. W ten sposób można przykładowo dołączyć do rajdu lub zacząć wymianę Pokémonów z innym graczem, co jest całkiem wygodne. Nie jest to jednak możliwe w przypadku Dynamax Adventures – wszyscy wasi towarzysze muszą zamiast tego wpisać jednakowy kod, aby móc się ze sobą połączyć, na co wpaść musicie sami, bo gra w żaden sposób o tym nie informuje. Takiego rodzaju niekonsekwencja mechanik sieciowych jest zwyczajnie denerwująca.

 

 

Krok w dobrą stronę

 

The Crown Tundra przyjemnie zaskoczyło mnie swoją złożonością, bogactwem zawartości i masą drobiazgów, które sugerują, że Game Freak nareszcie dopracował Sword & Shield. W drugim rozszerzeniu bardzo podobał mi się tryb fabularny, choć sama historia jest dość naciągana – ale czego ja się czepiam, skoro mowa o Pokémonach. Skłaniam się nawet ku stwierdzeniu, że patrząc na ósmą generację Poksów w szerszej perspektywie, stała się ona moją ulubioną odsłoną w serii. Szkoda, że nie poprawiono pewnych fundamentalnych aspektów bazowej gry, ale przyznam, że jeśli tego typu DLC mają być nowym trendem w cyklu, to już nie mogę się doczekać kolejnych przygód w świecie Pokémonów.

Cena w eShopie: 120,00 zł (za The Isle of Armor oraz The Crown Tundra)

Podziękowania dla Conquest za dostarczenie gry do recenzji.

 


Podsumowanie

Zalety

  • + piękny, ogromny i tętniący życiem obszar do zwiedzenia
  • + tryb fabularny, który nadaje przygodzie wagi i sensu
  • + Dynamax Adventures to niezwykle wciągające rozwinięcie mechaniki rajdów
  • + masa nowych Pokémonów do złapania

Wady

  • - sztywna i niekiedy trudna w obsłudze kamera
  • - wciąż za mało miejsc w boxach
  • - niekonsekwentne mechaniki sieciowe

8.5

Wyświetleń: 5451

Redaktor

Kosma Staszewski

Tak, to imię, a nie pseudonim, choć w świecie gier przedstawiam się jako Szuszuro. „Złapałem je wszystkie” niezliczoną ilość razy, a z produktami Nintendo utrzymuję niezdrową relację od wielu lat. Na co dzień studiuję dziennikarstwo i parzę kawę, aby mieć hajs na gry.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *