O Hobo: Tough Life, produkcji czeskiego studia Perun Creative, po raz pierwszy usłyszałem w okolicach premiery gry na Nintendo Switch 18 sierpnia. Pomysł na tytuł będący symulatorem osoby w kryzysie bezdomności i połączeniem aspektów survivalowych z elementami RPG wydał mi się na tyle intrygujący, że postanowiłem owinąć się gazetą i spędzić lodowatą noc na ławce pewnego czeskiego miasta. Czy pobyt w Praslav mogę uznać za udany?
Już po uruchomieniu Hobo: Tough Life daje znać, że jest to przede wszystkim gra fabularna. Akcja rozgrywa się w Praslav, jednym z miast Europy Środkowej, które liże rany po niedawnym upadku komunistycznego reżimu. Nie wszyscy potrafią się po tych zdarzeniach pozbierać, bo w ich wyniku dom straciły setki osób. Praslavska społeczność osób w kryzysie bezdomności jest jednak zaskakująco ustrukturyzowana. Na jej czele stoi tzw. Król Żebraków, który dba o poziom życia podobnych sobie i jednocześnie czuwa nad ich moralnością. Problem w tym, że od jakiegoś czasu nikt nie piastuje tego stanowiska, wobec czego ulice stały się bardziej niebezpieczne niż kiedykolwiek. Na domiar złego, jak mawiali Starkowie z Winterfell, nadchodzi zima.
Król Żebraków
Dobór tak delikatnego tematu jak kryzys bezdomności było dość odważnym krokiem ze strony Perun Creative, ale jednocześnie mało jest gier, które w ogóle tę kwestię poruszają. Byłem zatem ciekaw, jakie podejście do niej zaprezentują twórcy – obawiałem się powielania stereotypów i bohaterów pisanych na jedno kopyto. Czeskie studio wykazało się jednak dużą wrażliwością i wiedzą o nieciekawych realiach życia pod gołym niebem, choć nie obyło się bez pewnych zgrzytów.
Głównym celem naszego pobytu w Praslav jest objęcie stanowiska legendarnego Króla Żebraków. Na drodze do spełnienia tego marzenia zmuszeni będziemy nawiązywać sojusze z okolicznymi społecznościami, wykonywać dla nich zadania i dbać o swoją reputację. Wolałbym, aby światełkiem w tunelu była perspektywa wyjścia z kryzysu bezdomności i rozpoczęcia nowego etapu w życiu, zamiast pięcie się po szczeblach tego brutalnego świata. Hobo poniekąd sugeruje, jakoby taki scenariusz nie był w ogóle możliwy. Ostatecznie jest to jednak tylko gra komputerowa, więc może nie ma sensu traktować jej zbyt poważnie? Spodobało mi się natomiast, że bohaterowie są napisani bardzo wyraziście. Każdy z nich ma do opowiedzenia trudną i przykrą historię, która doprowadziła go do aktualnego stanu, przez co łatwo jest z nimi sympatyzować.
Skręcone papierosy i nadgryzione bagietki
Hobo należy traktować jako grę RPG z elementami survivalu, toteż nie powinien dziwić fakt, że na początku zabawy tworzymy własnego bohatera. Choć „tworzymy” to może nieco przesadzone określenie: do wyboru jest jedna z czterech predefiniowanych postaci o mocnych i słabych stronach. Na wstępie mamy dostęp wyłącznie do najbardziej podstawowego kloszarda, który nie wyróżnia się niczym wyjątkowym. Dopiero po spełnieniu określonych warunków (jak np. przebywanie na rauszu przez określony czas) odblokowują się kolejne zagubione dusze. To ciekawy element, który zachęca do tworzenia kolejnych światów, choć gra wymaga sporo czasu i skupienia już na jednym „sejwie”, więc chyba wolałbym mieć możliwość wyboru „klasy” od samego początku. W obecnej formie pomysł nie sprawdza się najlepiej.
Bez względu na ostateczny wybór grywalnego bohatera, po stworzeniu świata obudzi się on w szemranej okolicy miasta Praslav. Ostatnie zdarzenia przyprawiły go o ból głowy na tyle koszmarny, że nie pamięta nawet swojego imienia. Pierwsze chwile z Hobo spędzimy zatem na wypytywaniu okolicznych bezdomnych o przyczyny tego stanu i próbie wyjścia na prostą.
Główny bohater dysponuje ograniczonym ekwipunkiem, w którym przechowuje przedmioty użytkowe. Z poziomu inwentarza możliwe jest również przejrzenie rozmaitych statystyk, umiejętności i dziennika zadań. Przyznam, że menu nie zrobiło na mnie pozytywnego wrażenia. Pełne jest niezrozumiałych i przesadzonych piktogramów, które przywodzą na myśl Pizza Syndicate i są równie mylące. Nie pomaga też fakt, że Hobo nie wprowadza zbytnio gracza w tajniki zabawy i większość jej mechanik musi on odkryć na własną rękę. Początkowe momenty z produkcją wprawiły mnie zatem w lekką frustrację i w efekcie błądziłem po Praslav bez określonego celu.
Królu złoty, daj pięć złotych
A po Praslav należy się zdecydowanie poruszać z planem w głowie, bo głównym celem rozgrywki jest przetrwanie w niegościnnym mieście. Wszystkie nasze problemy rozwiążą pieniądze, jednak zdobycie ich nie jest łatwe. Na większość przechodniów żebranie nie zadziała, kradzież jest dość ryzykowna, a przy tym musimy uważać na atak wszechobecnych zbirów. Często więc zmuszeni będziemy grzebać w śmietnikach i prosić o pomoc innych bezdomnych. Zaniedbanie higieny wywoła choroby, a głód i chłód szybko doprowadzą do naszej zguby. U podstaw Hobo: Tough Life leży bogactwo ciekawych i rozbudowanych mechanik, których dla początkującego gracza może być jednak zbyt dużo.
Zabrakło mi w grze trybu fabularnego, który ułatwiałby aspekty survivalowe i pozwolił skupić się na historii. Dostępne są co prawda aż trzy poziomy trudności, jednak już standardowy sprawił mi sporo problemów. Za „Hardkor” i „Hardkor+”, które jeszcze bardziej utrudniają wszystkie mechaniki, nawet nie chciałem się zabierać.
W przetrwaniu na ulicy pomogą nam specjalne umiejętności, które w iście TES-owym stylu rozwijamy poprzez korzystanie z nich. Nie jest to jednak zbyt przyjemny proces. Rozwijanie zdolności żebrania wymaga podchodzenia do każdego „kierownika” i wyciągania z niego kilku drobnych na bułkę, podobnie jest z podszkoleniem się w gadce. Jeszcze mniej zabawy odczuwałem, ćwicząc otwieranie zamków, gdyż towarzyszy mu, podobna do tej ze Skyrima, minigra. Manipulowanie wytrychem wymaga anielskiej cierpliwości ze względu na niezwykłą czułość gałek, której nie da się zmienić w ustawieniach sterowania. Minigry towarzyszą też takim czynnościom, jak grzebanie w śmieciach (wówczas mamy do czynienia z czymś na wzór Sapera) czy wytwarzanie przedmiotów, które opiera się na odpowiednim wyczuciu czasu. Rozwój bohatera w RPGu powinien być wciągający i przyjemny, a większość związanych z tym mechanik w Hobo mnie zwyczajnie denerwowała.
W tym smutnym jak pi*** mieście
Na pochwałę zasługuje natomiast niezwykle ciężka atmosfera, jaka towarzyszy spacerom po Praslav. W oczach społeczeństwa jesteśmy zwykłymi robakami, toteż prawie nikt nie chce z nami rozmawiać. A jak już ktoś nas do dialogu zaprosi, to ekran szybko zapełnia się bardzo kwiecistymi określeniami. W Hobo: Tough Life zagramy na Switchu z kinowym spolszczeniem, które reprezentuje naprawdę wysoką jakość. Opisy przedmiotów i ostre wymiany zdań pełne są przygnębiającego charakteru, dzięki czemu łatwo jest wsiąknąć w niegościnne i brudne realia świata przedstawionego. Ponarzekać muszę jednak na maleńki rozmiar napisów – zarówno w trybie przenośnym, jak i stacjonarnym – bo po krótkich sesjach z produkcją doskwierał mi ból oczu.
W przygnębienie wpędza też niestety oprawa audiowizualna Hobo. Choć Praslav zaprojektowano ciekawie, a jego architektura wywołuje genialne poczucie zaszczucia i brudu, to dramatycznie niska rozdzielczość tekstur psuje chwile spędzane na jego ulicach. Modele bohaterów są niewyraźne i często się powtarzają, a oni sami lubią wtapiać się w otoczenie, co momentalnie wybija z immersji. Już na pierwszy rzut oka odnosi się wrażenie, że ma się kontakt z produkcją z poprzedniej generacji konsol, a pierwotna wersja Hobo na PC wygląda o niebo lepiej. Winię za to jakość Switchowej konwersji gry, bo umówmy się, na konsoli Nintendo możemy chociażby pograć w Dying Light – gdyby Praslav odwzorowano choć w połowie tak dobrze jak Harran, nie mielibyśmy o czym mówić. Zanim zaczniecie rzucać pomidorami, zdaję sobie sprawę, że Perun Creative to małe, niezależne studio. Myślę jednak, że stać je było na więcej.
Pod względem dźwiękowym świat Hobo także mnie nie zachwycił. Efekty audio brzmią bardzo budżetowo, a niektóre czynności odbywają się w całkowitej ciszy. Ścieżka dźwiękowa zupełnie nie pasowała mi do założeń rozgrywki i przywodziła na myśl głębokie fantasy/science-fiction rodem z Heroes of Might and Magic III. Pochwalić muszę jednak wypowiedzi postaci w oryginalnym czeskim brzmieniu – choć są to głównie pomruki i krótkie odzywki, to zdołały tchnąć w bohaterów nieco życia.
Hobo utrzymuje na Switchu około 30 klatek na sekundę w obu trybach wyświetlania, więc pod względem optymalizacji jest stabilnie. Przeszkadzał mi brak możliwości dostosowania sterowania do swoich potrzeb, a sam jego model wydawał mi się nieco sztywny. Niektórych pewnie zainteresuje możliwość gry wieloosobowej (do czterech osób na jednym serwerze), która z pewnością czyni rozgrywkę znacznie ciekawszą. Nie mnie to jednak ocenić, gdyż nie udało mi się znaleźć żadnego publicznego serwera, a do mojego nikt nie dołączył. Sam fakt istnienia trybu multiplayer oceniam natomiast jako sporą zaletę produkcji.
Nadchodzi zima
Hobo: Tough Life było dla mnie ciekawym eksperymentem, jednak jako gra komputerowa pod wieloma względami mnie zawiodła. Pod fasadą zbyt wielu mechanik survivalowych i nieco szpetnej oprawy audiowizualnej kryje się ciekawa opowieść, napisana z odpowiednią do tematyki wrażliwością, dla której warto sięgnąć po ten tytuł. Jeżeli macie jeszcze kilku znajomych do gry, to z pewnością spacer po Praslav sprawi wam dużo więcej przyjemności niż mnie.
Cena w eShopie: 100,00 zł
Podziękowania dla ConQuest Entertainment za dostarczenie gry do recenzji.
Redaktor
Kosma Staszewski
„Złapałem je wszystkie” więcej razy, niż wypadałoby się przyznać. Z produktami Nintendo utrzymuję niezdrową relację od wielu lat, lecz na szczęście uczucia wydają się być odwzajemnione. Na stronie możecie przede wszystkim przeczytać moje recenzje gier, choć wieloma czynnościami – jak chociażby korektą tekstów – zajmuję się zakulisowo. Nic nie przebije dla mnie dobrej kawy flat white.