To zastanawiające, że w ciągu zaledwie roku studio Game Freak wydało aż trzy nowe gry Pokémon. Bardziej trafne byłoby określenie „wypluło”, bo najnowsze Pokémon Scarlet & Violet to pod względem technicznym najgorzej zrealizowane produkcje w serii. Warto na te błędy przymknąć jednak oko, bo przygoda w Paldei jest zdecydowanie najlepszą, jaką japoński producent zaoferował graczom od czasów piątej generacji.
Pokémony są jak pudełko czekoladek
Zwieńczmy tę uroczą tradycję i po raz ostatni zacznijmy od mięska. Choć na potrzeby tej metafory zamieńmy „mięsko” na „czekoladki”, bo nowy Pokédex przypomina pudełko tych łakoci. Nigdy nie wiadomo, na jakiego stwora trafimy, a jeżeli zawzięcie unikaliście przecieków gry, to w Paldei czeka was sporo zaskoczeń. Mówiąc wprost: projekty nowych Pokémonów są znakomite i innowacyjne. Łącznie jest ich 107, zatem jest w czym wybierać. Nareszcie możemy spotkać dotychczas niewykorzystane połączenia typów, jak chociażby Grass/Fire czy Ground/Fighting. Stworki są kolorowe, mają ciekawe inspiracje i zapadają w pamięć. Oczywiście nie wszystkie przypadły mi do gustu – każda kolejna ewolucja Quaxly’ego wprawiała mnie w coraz większe zakłopotanie, ale nowe startery i ich formy wypadają znacznie lepiej niż te, które wychowywaliśmy w Sword & Shield.
W regionie Paldea na złapanie czeka aż 400 gatunków Pokémonów, dzięki czemu twórcy dali graczom ogromne pole do popisu w kwestii komponowania własnej drużyny mocarzy. Stworki egzystują w środowisku w bardziej naturalny sposób niż dotychczas, dodatkowo możemy śledzić obszary ich występowania dzięki wygodnej funkcji w Pokédexie. Spodobało mi się też, że wpisy encyklopedyczne faktycznie pokrywają się z zachowaniem zwierzątek w grze. Po złapaniu Salandita przeczytałem, że wabi on ludzi do jaskiniowych zaułków, po czym otruwa ich trującym gazem. Gdzie go spotkałem? W jaskiniowym zaułku. Takich momentów w Scarlet & Violet jest sporo, a to znacznie pogłębia immersję w trakcie gry.
W pokémonowej terminologii zrobił się jednak spory bałagan, co nie do końca mi się podoba. Pamiętacie świetny koncept regionalnych form? W Scarlet & Violet został on zepchnięty na dalszy plan, choć po Paldei grasuje kilka stworków z tej kategorii. Wciąż wspominam narzekania fanów na projekty z poprzednich generacji i zarzuty, że twórcom skończyły się pomysły. Tym razem naprawdę podzielam tę opinię. Pokémon-lody? Mniam! Pokémon-wór na śmieci? No problemo. Pokémon-przemalowany Tentacool z rachitycznymi nóżkami przypominającymi nudle z zupki chińskiej zamiast macek? Tam są drzwi.
Otwarty świat, zamknięte drzwi
Na grę Pokémon z otwartym światem fani franczyzy czekali od lat. Scarlet & Violet wprowadzają tę mechanikę w sposób, który wymaga poprawek, ale jednocześnie znakomicie sprawdza się w przyjętej formule zabawy. Produkcja nie funkcjonuje w systemie skalowania poziomu trudności. To oznacza, że gracz teoretycznie może udać się na początku gry do najtrudniejszego Gym Leadera, ale nie będzie miał z nim żadnych szans. Do tego aspektu nie mam zarzutów – dzięki różnicom w poziomach przeciwników mamy wrażenie doskonalenia własnych umiejętności i dopieszczania drużyny, a zwycięstwo z wymagającym trenerem jest o wiele bardziej satysfakcjonujące. Choć może się wydawać, że jedyną sensowną ścieżką jest ta narzucona nam przez twórców, to Paldea jest na tyle rozległym regionem, że można bez problemu znaleźć unikalną drogę.
Paldea to o wiele ciekawszy region od Galar. Ma interesującą historię, zróżnicowany, choć typowy dla serii krajobraz, duże, zapadające w pamięć miasta o pięknej architekturze… Problem polega na tym, że cały ten świat wydaje się być pusty. Miasteczka składają się zwykle z kilku sklepów i, ewentualnie, Gymu – nie możemy wejść do żadnego z setek domów, które miniemy w trakcie przygody. Beztroskie czasy grzebania obcym ludziom w śmieciach już zatem minęły. To w pewnym sensie oszustwo ze strony twórców, którzy obiecywali graczom prawdziwie otwarty na eksplorację świat. W rzeczywistości zrealizowano tę obietnicę jedynie połowicznie, bo spora część tej krainy jest zwyczajną atrapą, podczas gdy tkwi w niej naprawdę ogromny potencjał.
Pewien problem stanowi też sposób, w jaki ten świat eksplorujemy. Porzucono usprawnioną mobilność postaci trenera z Legends: Arceus na rzecz znanego, sztywnego schematu sterowania. Naprawdę brakowało mi w Scarlet & Violet funkcji skoku, szybszego biegu czy pływania, tym bardziej, że model jazdy na legendarnym Pokémonie z okładki pozostawia wiele do życzenia. Faktycznie, Koraidon/Miraidon pozwala nam pokonywać przeszkody w świecie gry, ale musimy najpierw odblokować kolejne części jego mocy, takie jak sprint czy szybowanie, co zajmuje sporo czasu. Stworem kieruje się też niewygodnie i koślawo, trzeba się do tego przyzwyczaić. Pełną mobilność zyskujemy po około 10 godzinach gry, a wtedy niektórzy gracze mogą już zwyczajnie odłożyć grę na półkę.
Powrót do budy
Pod względem rozgrywki, motywów i fabuły Scarlet & Violet odwołują się do rdzenia, czyli pomysłu uczęszczania do regionalnej pokémonowej Akademii. Koncept ten zaskakująco dobrze sprawdza się w formule serii. Jako uczeń możemy brać udział w konkretnych lekcjach, które stanowią swoisty samouczek do bardziej zaawansowanych mechanik zabawy. Jest to jednocześnie w dużej mierze zawartość opcjonalna, więc jeśli nie macie ochoty pisać kartkówki z pszyry, to możecie śmiało lecieć na wagary. Realizację oceniam bardzo dobrze – twórcy nareszcie wybrali dla cyklu odpowiedni kierunek.
W porównaniu do historii z Sword & Shield, ta opowiedziana w Scarlet & Violet ma zasadniczą przewagę – istnieje. Fabułę podzielono na trzy główne wątki. Victory Road to klasyczne zbieranie ośmiu odznak od Gym Leaderów i walka o tytuł czempiona. Bitwy z liderami są mniej ekscytujące niż wielkie batalie na galarskich stadionach, ale wciąż sprawiają masę frajdy – zwłaszcza, jeśli pokusimy się zaatakować salę, która poziomem znacznie przewyższa nasze możliwości.
Ciekawiej wypadają pozostałe opowieści. W ramach Path of Legends wraz z Arvenem, innym uczniem Akademii, poszukujemy tajemniczej rośliny Herba Mystica, która zdaje się mieć potężny wpływ na Pokémony. To o wiele bardziej rozbudowany wątek, niż może się wydawać na papierze. Spodobało mi się, że twórcy pokusili się o zbadanie głębszych aspektów nowych bohaterów niż zazwyczaj – wyszło to grze zdecydowanie na plus.
Starfall Street to ostatni, lecz równie interesujący wątek nowych gier. Wypada znacznie lepiej w kwestii opowieści niż rozgrywki, która zakłada wdarcie się do pięciu baz Team Star i pokonanie szefa każdego z gangów. Fabuła eksploruje mroczne aspekty nauki w Akademii – prześladowanie, nieobecność, poczucie wspólnoty, czyli coś, z czym wielu graczy niestety potrafi się identyfikować. Starfall Street znakomicie dopełnia przygodę w Paldei. Jest tajemnica, jest wyzwanie, są emocje. Byłem tym szczerze i pozytywnie zaskoczony.
Terasto… terastru… terasta…
Zapomnijcie o Mega Ewolucjach, Ruchach Z i Dynamaxie, bo tak zrobili twórcy. Tym razem pobawimy się zupełnie nową mechaniką, tzw. Terastal Phenomenon. Dzięki niemu możemy na czas jednej walki wzmocnić lub całkowicie zmienić typ konkretnego Pokémona, co często zmusza do całkowitej zmiany strategii. Domyślny Tera Type stworków pokrywa się z ich naturalnym; jeżeli chcemy pokusić się o bardziej wyrafinowane eksperymenty, to Poczki z rzadkim Tera Type możemy spotkać w rajdach lub – dość rzadko – „na polu”. Nowy system wydał mi się być bardziej przemyślany od Dynamaxu, a używanie go sprawia sporo frajdy.
Wspomniane rajdy wypadają w Scarlet & Violet o wiele lepiej niż w poprzedniej generacji. W walce biorą udział cztery osoby – my i trzech graczy, żywych lub komputerowych. Na każdą potyczkę przypada określony limit czasu, a trenerzy wydają polecenia niezależnie od siebie nawzajem, dzięki czemu całość odbywa się znacznie szybciej. Pokonany Pokémon odejmuje kilka sekund z limitu czasu, co często prowadzi do napiętych sytuacji. Poza atakowaniem gracz może także wspierać pozostałych, zwiększając ich statystyki lub uzupełniając HP. Za całą przyjemność nagradzani jesteśmy Pokémonem z rzadkim Tera Type oraz przedmiotami, więc jest to naprawdę przyjemna odskocznia od zwyczajnej rozgrywki, a co najważniejsze – dynamiczna.
Dwie kanapki z szynką, majonez, podwójny ser… a dla Harolda?
Jeżeli w Pokémonach szukacie bardziej wyluzowanej rozgrywki, to z pewnością do gustu przypadnie wam nowa mechanika pogłębiania więzi ze swoją drużyną, czyli pikniki. Jeżeli znajdziemy odpowiednio płaskie, obszerne, oddalone od dzikich Pokémonów i miast miejsce (lista wytycznych jest bardzo długa), to wystarczy rozłożyć kocyk, by zapomnieć o arceusowym świecie. Ze złapanymi stworkami możemy rozmawiać, rzucić im piłkę do pokopania niczym prawdziwy wuefista lub spłukać z nich brud szarej rzeczywistości.
Pociechy wypada też czasami nakarmić, toteż podczas pikniku możemy wcielić się w pracownika sieci Subway i przyrządzić kanapkę, a konkretnie: hiszpańskie bocadillo. Między dwie warstwy czystych węglowodanów możemy wrzucić niemal wszystko, począwszy od smarowidła – chociażby masło, dżem i oliwę – przez składniki – pomidory, jajka, szynkę – aż po dekoracyjną wykałaczkę. Do gotowania możemy wykorzystać jeden ze sprawdzonych przepisów lub poeksperymentować na własną rękę. Zależnie od wykorzystanych ingrediencji, konsumpcja kanapki przyniesie nam rozmaite korzyści, wśród których znajdziemy m.in. łatwiejsze łapanie stworków określonego typu, szybsze wykluwanie jaj, odnowienie HP drużyny, a nawet większą szansę na spotkanie Shiny Pokémonów. Z tego względu cała mechanika ma więcej sensu niż gotowanie 151 rodzajów curry w Sword & Shield.
Minigra z przyrządzaniem kanapek pozostawia jednak sporo do życzenia. Poziomem wykonania przypomina prymitywne, flashowe gierki z szemranych stronek, które odwiedzało się w szkole na lekcjach informatyki. Każdy składnik sandwicza należy osobno przenieść na pieczywo i uważać, aby wszystko nie posypało się jak domek z kart. Jest to wyjątkowo trudne, bo składniki ślizgają się po chlebie jak na lodowisku, na widok czego Newton doznałby załamania nerwowego. Jako krótka i szybka odskocznia od głównej gry jest okej, ale całości brakuje głębi, aby móc faktycznie się nią pobawić.
Skazani na mundurek
Do nowych gier powraca lubiana przez fanów opcja dostosowywania wyglądu grywalnej postaci, w dodatku rozbudowano ją bardziej niż kiedykolwiek. Już na początku zabawy możemy zmienić wygląd twarzy, a także fryzurę i jej kolor – każdy z pewnością znajdzie coś dla siebie. Z biegiem rozgrywki wstąpimy też do licznych sklepów odzieżowych, dzięki czemu zrobimy się na (u)bóstwo.
Również ten aspekt Scarlet & Violet nie uniknął jednak wad. Najważniejszą jest fakt, że nie możemy pozbyć się szkolnego mundurka. Co prawda udostępniono cztery warianty stroju, ale to zwyczajnie głupie ograniczenie. Podgląd każdego elementu garderoby ładuje się długo, przez co szybko traciłem cierpliwość do tych przebieranek. Wciąż nie można kupić kilku ciuchów za jednym zamachem – każdy kolor skarpetek należy kupić osobno, co zajmuje kupę czasu. Najbardziej rozbawiła mnie opcja zmiany etui do telefonu, bo urządzenie w ogóle nie jest widoczne w podglądzie. Cała mechanika dostała trochę uwagi względem poprzednich odsłon, ale wymaga jeszcze wielu usprawnień. Mnie szybko zniechęciła.
Techniczna katastrofa – kto to testował?
Najwyższa pora zerwać ten plaster, a będzie to niestety powolny i bolesny proces. Pokémon Scarlet & Violet to pierwsze gry w serii, które oddano graczom w tak żałosnym i prawie niegrywalnym stanie technicznym. Z jednej strony jest to wina Switcha, wiadomo, ale trudno nie mieć pretensji do twórców. Gra bardzo rzadko odtwarza się w uczciwych 30 klatkach na sekundę i zwykle utrzymuje 15-20. O dziwo lepiej wygląda i radzi sobie w przenośnym trybie konsoli. Na ekranie dzieje się tak dużo, że o jakiejkolwiek płynności możemy tylko pomarzyć. Ponadto bardzo często można natrafić na rozmaite bugi – kamera lubi przenikać przez ściany i pokazywać kulisy produkcji, modele wtapiają się w podłoże, oświetlenie miga i całkowicie się wykoleja, podczas rozpoczęcia walki z dzikim Pokémonem trener odskakuje na 20 metrów, pokonując gigantyczne przepaście, a pop-in jest tak perfidny, że utrudnia najbardziej podstawową mechanikę rozgrywki, czyli eksplorację. Jazda na legendarnym stworku jest niemożliwa, bo ciągle znikąd pod nogami plączą mu się dzikie Pokémony. Zdarzyło mi się też, że gra bez powodu się wyłączyła, przez co musiałem nadrabiać utracony postęp. W skrócie – prawdziwa katastrofa.
Boli to tym bardziej, że Scarlet & Violet są przy tym brzydkie. Nie tak brzydkie jak Legends: Arceus czy Wild Area w Sword & Shield, głównie dzięki dobrym projektom stworków i regionu, ale i tu rzadko jest na czym zawiesić oko. Rozdzielczość tekstur jest żałosna, a tekstura wody wciąż strasznie nieczytelna i niepraktyczna. Nie łudzę się na jakiekolwiek zmiany w kwestii wydajności nowych gier, ale wszystkie te aspekty sprawiają, że gra w nowe Pokémony często jest nieprzyjemna.
Pod względem dźwiękowym jest trochę lepiej. Soundtrack trzyma poziom poprzednich odsłon i zawiera kilka naprawdę niezłych kawałków. Spodobało mi się, że powstała więcej niż jedna melodia do walk z dzikimi Pokémonami, która zmienia się zależnie od lokalizacji. Gigantyczny minus, tradycyjnie, należy jednak przyznać za brak udźwiękowienia bohaterów. Aż szkoda o tym gadać, bo dobrze skonstruowana fabuła dużo traci na niezręcznej ciszy, której świadkami jesteśmy przez całą grę. Nie ma na to wymówki – do roboty, Game Freak. Nie pogramy też po polsku, w dodatku obstawiam, że nigdy, ale dla nikogo nie powinno to być zaskoczeniem.
Czy warto zagrać w Scarlet & Violet?
Jeżeli nie mieliście jeszcze okazji zagrać w żadną grę Pokémon, to Scarlet & Violet są zdecydowanie najlepszym wyborem na początek przygody. Na graczy czekają setki stworków, wyzwań, ciekawa fabuła i mnóstwo pomniejszych mechanik, na które w tej recenzji zabrakło już miejsca, jak choćby możliwość gry kooperacyjnej w cztery osoby czy autowalki. Scarlet & Violet to prawdziwe kobyły, w której sprawdzone i oszlifowane mechaniki z poprzednich odsłon spotykają się z ograniczeniami technicznymi Switcha. Na zabawę zarezerwujcie sobie co najmniej 25 godzin, bo zawartości jest tu naprawdę dużo. Pomimo lawiny problemów z optymalizacją, dziewiąta generacja Pokémonów jest najlepszą od lat.
Cena w eShopie: 249,80 zł (za jedną grę)
Redaktor
Kosma Staszewski
„Złapałem je wszystkie” więcej razy, niż wypadałoby się przyznać. Z produktami Nintendo utrzymuję niezdrową relację od wielu lat, lecz na szczęście uczucia wydają się być odwzajemnione. Na stronie możecie przede wszystkim przeczytać moje recenzje gier, choć wieloma czynnościami – jak chociażby korektą tekstów – zajmuję się zakulisowo. Nic nie przebije dla mnie dobrej kawy flat white.