Pierwszy z dwóch zapowiedzianych dodatków do Pokémon Scarlet & Violet w końcu trafił w ręce graczy. DLC o strasznie skomplikowanym tytule The Hidden Treasure of Area Zero: The Teal Mask to powrót stworków z poprzednich generacji i garść oryginalnych, nowy region i momentami ciekawa fabuła. Przekonajmy się, czy do dziewiątej generacji Pokémonów warto powrócić.
Z dodatku mogą skorzystać gracze, którzy ze Scarlet & Violet spędzili przynajmniej dwie godziny i rozpoczęli swój Treasure Hunt. Rozgrywka w The Teal Mask skaluje się z naszymi aktualnymi osiągnięciami w podstawowej wersji gry, co pozwala płynnie przejść do eksplorowania nowej zawartości.
Wycieczka w nieznane
The Teal Mask rozpoczyna się, gdy zostajemy wylosowani w loterii jako jeden z uczestników szkolnej wycieczki do odległego regionu Kitakami. Wiecie, budżet placówki nie pozwala, by z dobrodziejstw turystyki skorzystało więcej niż… czworo (dosłownie) uczniów. W obcej krainie będziemy mogli poznawać lokalne zwyczaje, obserwować pokémony nieznane mieszkańcom Paldei i nawiązywać przyjaźnie ze studentami Blueberry Academy.
Kitakami to niewielki obszar o zwartej społeczności i bogatej kulturze. Nasze odwiedziny przypadają akurat na doroczny festiwal masek, który stanowi oś fabularną dodatku. Lokalne atrakcje poznajemy z pomocą dwóch postaci, Carmine i Kierana. Bohaterów łączy ciekawa dynamika. Carmine to dziewczyna o ognistym temperamencie i ciętym poczuciu humoru, która nie daje po sobie poznać, jak bardzo zależy jej na ludziach. Kieran jest z kolei bardziej wycofany i dopiero z naszą pomocą zaczyna dostrzegać swoje atuty.
Lokalny festiwal masek łączy się z legendą o tajemniczym pokemonie-ogrze, który niegdyś nękał mieszkańców Kitakami. Trzy dzielne stworki postanowiły mu się przeciwstawić i choć poległy w walce ze złem, to odniosły sukces. Dlatego też społeczność mianowała je „Lojalną Trójcą” i od tamtej pory kultywuje pamięć o ich dokonaniach w całej krainie. A przynajmniej taką wersję legendy wszyscy znają.
Dodatek zwyczajnie rozczarowuje
Choć otoczka fabularna i klimat regionu Kitakami zasługują na uznanie, to realizacja The Teal Mask powiela przykre schematy podstawowej wersji Scarlet & Violet. Fabuła opowiadana jest prymitywnie, mocno ograniczonymi środkami przekazu. Bardzo przestarzałym rozwiązaniem jest brak udźwiękowionych dialogów. DLC jest mocno przegadane, więc jego lwią część spędzimy na przeklikiwaniu ścian tekstu. W dodatku w pewnym momencie gra sama spoileruje swoją opowieść (!), co pozwala mi przypuszczać, że wspomniany tekst nie przeszedł nawet porządnej redakcji.
Przerywniki filmowe to zupełnie inna liga. Animacje postaci są tak sztywne, że przypominają pierwsze Simsy. Ba, moja koleżanka z gimnazjum, Zuzia, robiła o wiele ciekawsze filmiki w Simsach 2 niż to, co mamy nieprzyjemność oglądać w The Teal Mask. To aż oszałamiające, jak rujnuje to radość z poznawania nowej historii.
Nie pomaga też fakt, że zadania fabularne są boleśnie powtarzalne i nieciekawe. W większości musimy biegać z jednego kąta mapy w drugi, okazjonalnie tocząc jakąś bitwę. Ukończenie całości zajęło mi zaledwie cztery godziny – to bardzo kiepski wynik.
Niesmak łagodzi natomiast wysoki poziom trudności dodatku. Kilka razy zdarzyło mi się przegrać walkę z losowym trenerem, a potyczki z bossami wymuszają na graczu ustalenie skutecznej strategii. To miła odmiana po banalnej „podstawce”.
Spodziewałem się też, że zważywszy na tytuł DLC (przypominam: The Hidden Treasure of Area Zero) dowiemy się czegoś więcej na temat tajemniczego krateru w regionie Paldea. Byłem zatem w szoku, że dodatek w ogóle nas tam nie zabiera i oferuje tylko strzępki niewiele znaczących informacji. Dosłownie zero Area Zero! Da się odczuć, że twórcy zachowują najlepsze kąski na drugie DLC.
Nowe-stare twarze
Nawet jeśli uzupełniliście każdy wpis w Pokédeksie regionu Paldea, to w Kitakami czeka was trochę więcej pracy. Na encyklopedię krainy składa się 200 wpisów, z czego 102 stanowią pokémony ze starszych generacji, 7 to zupełnie nowe istoty, a pozostałe to zwykły wypełniacz, żeby zostawić co nieco na drugie DLC. Aby odblokować dostęp do jednego z pobocznych zadań w The Teal Mask, Pokédex Kitakami należy uzupełnić o przynajmniej 150 pozycji, dzięki czemu mamy motywację, by łapać je wszystkie.
Projekty nowych stworków to kwestia mocno subiektywna, mnie w większości niestety nie porwały. Najbardziej spodobał mi się pokemon-matcha, Sinistcha oraz gwiazda dodatku, Ogerpon. Siedem pokemonów to dość mało, by przekonać sceptyków do wizyty w Kitakami – chciałbym, aby było ich więcej.
A jak wypada w kontekście całości sam region Kitakami? Przyznam, że całkiem nieźle. Pobiegamy chociażby po polach ryżowych, jabłkowych sadach, popływamy w kryształowym jeziorku i przeczołgamy się po rozległych jaskiniach. Pochwalić muszę też festiwal, którego klimat wciągnął mnie na tyle, że nie mogłem przestać myśleć o jabłkach w karmelu.
Stolicą krainy jest miasteczko Mossui, które niestety mocno mnie zawiodło. Spośród wszystkich budynków możemy wejść wyłącznie do jednego z nich – a w środku i tak czeka nas wyłącznie mały korytarz. Już w recenzji podstawowej wersji gry narzekałem, że świat sprawia wrażenie pustego, a atrapy domów są dołujące. Twórcy nie naprawili tego problemu w dodatku, choć mały rozmiar Kitakami sugeruje, że można było poświęcić mu więcej uwagi.
Choć wizualnie The Teal Mask nie zachwyca, to ścieżka dźwiękowa zasługuje na uznanie. Nowych motywów jest co prawda niewiele, ale oferują szeroki wachlarz brzmień: od orientalnych ambientów po elektroniczne bangery w trakcie walk. To zdecydowanie jeden z lepszych punktów DLC.
Warstwa techniczna gry doprowadza do łez
Wisienką na tym dość rozczarowującym torcie jest fakt, że Pokémon Scarlet & Violet pod względem technicznym wciąż są niemal niegrywalne. Gra nieustannie gubi klatki, a w dodatku w wymagających wizualnie lokacjach (których w Kitakami jest pełno) strasznie spowalnia. To koktajl, którego po prostu nie da się przełknąć. Gra w trybie stacjonarnym jest doświadczeniem na tyle przykrym, że nie mogłem przestać wzdychać. Przenośnie gra się odrobinę przyjemniej, ale problemy z optymalizacją odebrały mi chęć do odkrywania nowej zawartości.
Najbardziej palącym problemem Scarlet & Violet jako całości są natomiast sieciowe rajdy. Ta funkcja po prostu nie działa. W trakcie bitwy pokémony ciągle się zatrzymują lub zacinają, a wydawane komendy często w ogóle nie są rejestrowane. Dorzućmy do tego limit czasu, który płynie nawet w trakcie zwiechy, a gracze zaczną sobie wyrywać rzęsy z rozpaczy. Kilka razy przegrałem rajd z powodu laga, przez co ekran zrobił się biały. Pokémony wciąż jednak wydawały w tle stęki i powarkiwania, jakby nadal walczyły na śmierć i życie, a ładowanie trwało – z ręką na zegarku – dwie minuty. Gra sieciowa to zwyczajne nieporozumienie i jestem zdruzgotany faktem, że przez prawie rok od premiery nic się w tej kwestii nie zmieniło.
Niesmak pozostał
Ciekawy koncept i klimat The Teal Mask DLC obiecywał wiele, ale rzeczywistość okazała się brutalna. Nieprzyjemnie było przypomnieć sobie, w jak koszmarnym stanie technicznym znajdują się Pokémony Scarlet & Violet. Garstka nowych stworków, kijek do selfie i nowa kraina to trochę za mało, żebym przymknął oko na kiepską realizację fabuły, fatalne funkcje sieciowe i skopaną optymalizację. Twórcy ewidentnie zachowują najlepsze karty na drugie DLC, zwłaszcza biorąc pod uwagę cliffhanger, z jakim nas zostawiają. Wobec tego na razie odradzam zakup. Cena zupełnie nie odzwierciedla jakości produktu. Pokémony znów mnie rozczarowały.
Cena w eShopie: 140,00 zł (za The Teal Mask oraz The Indigo Disk)
Podziękowania dla ConQuest Entertainment za dostarczenie gry do recenzji.
Redaktor
Kosma Staszewski
„Złapałem je wszystkie” więcej razy, niż wypadałoby się przyznać. Z produktami Nintendo utrzymuję niezdrową relację od wielu lat, lecz na szczęście uczucia wydają się być odwzajemnione. Na stronie możecie przede wszystkim przeczytać moje recenzje gier, choć wieloma czynnościami – jak chociażby korektą tekstów – zajmuję się zakulisowo.