Ach, symulatory farmy. To naprawdę specyficzny gatunek gier. Albo nie gra się w nie wcale, albo gra się tak intensywnie, że trzeba przytrzymywać powieki, żeby tylko móc posadzić jeszcze kilka kartofli. Pod tym względem Fae Farm znakomicie wpisuje się w kanon. Choć trudno zignorować podobieństwo do Stardew Valley i Animal Crossing, produkcja Phoenix Labs oferuje nową jakość dla miłośników wirtualnego rolnictwa. W tej recenzji dowiecie się, czy warto spędzić w Azorii dłuższą chwilę.
Fae Farm był jednym z najbardziej oczekiwanych symulatorów farmy tego roku. Gra zadebiutowała na Switchu i PC we wrześniu 2023 roku. Istnieje możliwość lokalnej lub sieciowej gry wieloosobowej w kooperacji dla maksymalnie czterech graczy. Z tego względu tytuł może w szczególności zainteresować osoby, które z motyką na pole lubią porywać się ze znajomymi.
List w butelce
Zabawa rozpoczyna się od stworzenia postaci. Do dyspozycji graczy oddano całkiem sporo opcji. Wśród podstawowych – takich jak kolor skóry, rodzaj fryzury i kolor oczu – na wyróżnienie zasługuje dobór sylwetki, preferowanych zaimków i głosu. Inkluzywne kreatory bohaterów stają się nowym standardem w grach, więc pod tym względem Fae Farm zasługuje na uznanie. Projektowanie swojego awatara ogranicza się do wyboru określonych i z góry ustalonych wzorców, ale łatwo jest osiągnąć zadowalający efekt. Szczególnie spodobały mi się „wróżkowe” ozdoby twarzy – dzięki nim szybko wczułem się w klimat produkcji.
Po stworzeniu najpiękniejszego rolnika krótka animacja przedstawia wstęp naszej przygody. Otóż pewnego dnia znajdujemy na plaży list w butelce, w którym nadawca prosi o pomoc w ocaleniu Azorii. Morska podróż kończy się fiaskiem, gdy nasz statek wciąga wielki wir, ale ostatecznie udaje nam się trafić do celu. Wówczas sprawy nabierają tempa – w zaledwie pięć minut stajemy się oficjalnym mieszkańcem nieznanego lądu i właścicielem zapuszczonej farmy na jego skraju. Naszym zadaniem jest rozkręcenie rolniczego biznesu i pomaganie lokalnej społeczności, która od jakiegoś czasu nękana jest przez tajemniczą magię.
Choć symulatory farmy nie fabułą stoją, a sianiem warzyw, to Fae Farm stara się nadać całości odpowiedniego kontekstu. Historia jest przyjemna, prowadzona w całkiem zabawnych dialogach i da się odczuć, że twórcy chcieli przełożyć magiczny wątek na niemal wszystkie aspekty rozgrywki. Szkoda tylko, że tytuł nie posiada polskiej wersji językowej.
Sierpem i kilofem
Rozgrywka w Fae Farm składa się z kilku segmentów. U podstaw są to gatunkowe klisze: rąbanie drewna, łapanie owadów, łowienie ryb, sadzenie warzyw i tak dalej. Wyróżnia ją jednak prostota i wygoda. Narzędzia wybierane są automatycznie, przez co nie musimy grzebać w ekwipunku za każdym razem, gdy chcemy podjąć jakąś czynność. Jeżeli poziom energii zbliża się niebezpiecznie do zera, gra sama proponuje uzupełnienie jej jednym przyciskiem. Spodobało mi się też, że nie musimy gnać na złamanie karku do domu, byle tylko zakończyć dzień w łóżku i nie stracić postępów niczym w Stardew Valley. Zamiast tego po prostu teleportujemy się do domu i otrzymujemy podsumowanie minionej doby. To w gruncie rzeczy drobiazgi, ale w szerszej perspektywie sprawiają, że Fae Farm oferuje o wiele niższy próg wejścia i bardziej relaksującą rozgrywkę niż inne produkcje z gatunku.
Lwia część zabawy skupia się na pomnażaniu kapitału. Bez kasy nie zrobimy w grze praktycznie nic, ale na szczęście mamy mnóstwo możliwości na jej zdobycie. Każdego dnia w centrum miasteczka możemy pozostawić przedmioty na sprzedaż, ale liczba dostępnych slotów jest mocno ograniczona. Wprowadza to ciekawy element strategii i dyktuje opłacalność poszczególnych przedsięwzięć.
Głównym źródłem zarobku o dziwo nie jest rolnictwo. Sadzenie roślin jest praco- i czasochłonne. Dopiero po kilku dniach nieustannej pielęgnacji otrzymujemy pojedynczy plon. W dodatku nie możemy sprzedać np. 20 ziemniaczków na raz – każdy z nich zajmuje jeden slot na targu. W Fae Farm nie ma też spryskiwaczy, które automatycznie podlewają glebę, więc o ile nie pada deszcz, cała robota spada na nasze barki. Wszystko to sprawia, że dość szybko porzuciłem motykę i zabrałem się za bardziej intratne zajęcia.
Skoro nie rolnictwo, to może hodowla zwierząt? Fae Farm umożliwia adopcję fantastycznych istot, z których pozyskamy materiały do szycia ubrań czy gotowania. Aby pupil zechciał zaoferować nam swoje dary, musimy jednak obdarzyć go miłością i regularnie karmić. Proces ten jest jednak przesadnie skomplikowany i czasochłonny. Możemy kupić wyłącznie jedno zwierzę na raz, następnie trzeba zaprowadzić je na farmę, zarejestrować i dopiero potem nakarmić i pogłaskać. Całość zajmuje około dziesięciu minut, a mówimy tylko o jednym stworku – w jednym „domku” może ich przebywać maksymalnie sześć. Późniejsza opieka nad pupilami to jeszcze większy pożeracz czasu, tym bardziej, że niekiedy inne zwierzaki plączą się pod nogami i utrudniają pracę. W zamian za tę „przyjemność” otrzymujemy jedną sztukę surowca dziennie, co dla mnie szybko okazało się zbyt rozczarowującą nagrodą. Hodowla zwierząt to zdecydowanie najgorzej zrealizowany aspekt rozgrywki w Fae Farm i po jakimś czasie całkowicie przestałem się nim zajmować.
Najprzyjemniejszym i najbardziej opłacalnym zajęciem w Azorii są wyprawy do kopalni. Na każdym piętrze musimy znaleźć ukryty pod kamykiem przycisk, który otwiera drzwi na kolejny poziom. Możemy też wytworzyć specjalne pieczęcie, które umożliwiają rozpoczęcie wykopalisk od konkretnego momentu. Nagrodą za wyprawy są kamienie i cenne minerały, które po obróbce możemy sprzedać za niezłą sumkę lub z ich pomocą odblokować punkty szybkiej podróży na mapie. Tym sposobem ulepszamy również swoje narzędzia i przyspieszamy wszystkie inne prace, więc trudno się dziwić, że podczas gry w Fae Farm najwięcej czasu spędziłem pod ziemią.
Frajdę ze zwiedzania lochów podkręca też obecność wrogów. System walki w grze jest bardzo prosty i opiera się głównie na spamowaniu atakami. Z czasem zyskujemy też dostęp do specjalnych zaklęć, ale to trochę za mało, by faktycznie urozmaicić tę mechanikę. Mimo to bitwy nie wywoływały we mnie znużenia. Być może dlatego, że projekty przeciwników są naprawdę ciekawe i unikalne. Wszystkie utrzymują morski motyw, zatem staniemy w szranki z opętanym sterem, kotwicą i skrzynią skarbów. Każdy wróg ma określony zakres ruchów, więc nie jest to sztuczna różnorodność. Przeszkadzał mi jedynie dziwny błąd, który sprawiał, że pomimo otwarcia ekwipunku i spauzowania gry wrogowie wciąż mogli mnie atakować. Od premiery nie został on jeszcze załatany.
Na nieznanym lądzie
Na uznanie zasługuje kraina gry, Azoria. Początkowo zdaje się mieć niewielkie rozmiary, dzięki czemu szybko zapamiętujemy kluczowe miejsca i lokalizację NPC-ów. Wraz z postępem fabularnym odblokowujemy jednak nowe regiony i możliwości. Zwiedzaniu świata nieustannie towarzyszy ekscytacja. Mapę zrealizowano też świetnie pod kątem rozgrywki. Wizualnie jest przejrzysta i czytelna, możemy wbić pinezkę w interesujących nas miejscach i szybko znaleźć właściwą drogę. Na bieżąco aktualizuje się również lokalizacja mieszkańców Azorii, przez co nie musimy wykuwać na blachę ich harmonogramów dnia (patrzę na ciebie, Stardew Valley).
Na świat gry i rozgrywkę wpływają też zjawiska atmosferyczne. W niektóre dni deszcz wyręczy nas w podlewaniu roślin, w inne spadnie śnieg. Łączy się to też z typowym dla gatunku systemem pór roku. Każda z nich trwa 28 dni i oferuje inne przedmioty do zdobycia oraz rośliny, które możemy sadzić na farmie. Mechanika niczym nie zaskakuje, ale zrealizowano ją całkiem nieźle, a zmiana aury sprawia, że nie czujemy wizualnego znużenia.
Gra podzielona jest na duże rozdziały, czyli sekwencje zadań głównych, których wykonanie popycha fabułę do przodu i odblokowuje nam dostęp do nowych rejonów Azorii. Możemy też podjąć się wykonywania krótszych misji pobocznych dla innych mieszkańców, dzięki którym bliżej ich poznajemy. Nic nie stoi na przeszkodzie, by na jakiś czas całkowicie olać zadania i poświęcić się całkowicie podlewaniu roślin lub wędkowaniu. Fae Farm oferuje graczom sporo swobody w określaniu własnych celów rozgrywki, a całość utrzymuje naturalne i satysfakcjonujące tempo.
Na przyjemne tempo rozgrywki składa się też satysfakcjonujący rozwój postaci. Wykonując poszczególne czynności, zdobywamy punkty doświadczenia, które przekładają się na wyższe poziomy wtajemniczenia. Dla przykładu: im więcej drewna narąbiemy, tym szybciej zaczniemy ścinać kolejne. Gra w Fae Farm praktycznie ciągle nas nagradza, przez co naprawdę trudno się od niej odkleić.
Ponadto bohater posiada takie atrybuty jak zdrowie, mana i energia. Rozwijamy je w ciekawy sposób, który skojarzył mi się z Valheim. Dom na farmie możemy powiększać i dowolnie dekorować – i to właśnie od mebli zależą statystyki naszej postaci. Każdy przedmiot rozwija konkretne cechy, więc to gracz decyduje, na których chce się skupić najpierw.
Miłość od pierwszego „dzień dobry”
Każdy szanujący się fan symulatorów farmy wie, że nie samą pracą rolnik żyje. Jak w Fae Farm wypada nawiązywanie relacji i romansów? Przyznam, że dość rozczarowująco. Choć mieszkańców w Azorii jest całkiem sporo, nie są oni napisani zbyt umiejętnie. Zazwyczaj określa ich jakaś jedna cecha, poza którą nie mają nic do zaoferowania. Sytuację ratuje fakt, że dialogi bywają zabawne, ale z czasem zdałem sobie sprawę, że krainę zamieszkują ludzie-wydmuszki. No, wróżki-wydmuszki też.
Typowo dla gatunku możemy nawiązywać z mieszkańcami relacje intymne. Odbywa się to jednak dość dziwacznie. Pozwólcie, że przedstawię wam Argyle’a. Argyle jest miłośnikiem żab. Rozmawia wyłącznie o nich, ale nie zraziło mnie to. Codziennie witałem się z nim półgębkiem podczas wykonywania codziennych sprawunków, nic poza tym. Pewnego dnia coś się jednak zmieniło.
Argyle się bowiem zakochał. Wyłącznie na podstawie tego, że poświęcałem mu dwa kliknięcia dziennie. Wielbiciel płazów zaproponował mi pójście na randkę, a w oknie dialogowym pojawiła się opcja podarowania mu jakiegoś żabiego śluzu. No dobra, w końcu miłość jest ślepa. Staliśmy się parą, a następnie małżeństwem. Co się dzięki temu zmieniło? Nic. Argyle zaczął jedynie snuć się po terenie mojej farmy i powtarzać jak obłąkany swoje żabie monologi. Yikes. W porównaniu z wielowymiarowymi i intrygującymi bohaterami Stardew Valley mieszkańcy Azorii wypadają strasznie kiepsko.
Niestety nie porwały mnie też lokalne festiwale. Na ten moment w grze możemy wziąć udział w pięciu. Za każdym razem w mieście pojawiają się stosowne dekoracje, kupcy mają na sprzedaż nowe przedmioty, a mieszkańcy opowiadają o swojej niezwykłej ekscytacji. Choć brzmi to nieźle, to realizacja pozostawia nieco do życzenia. Do dziś wspominam radośnie szukanie kolorowych jajek czy wiosenny taniec ze Stardew Valley. Imprezy z Fae Farm musiałem wygooglować, żeby je sobie w ogóle przypomnieć, choć dopiero co brałem w nich udział.
No dobra, ale gdzie są te wróżki?
No właśnie! Na tytułowe wróżki i motywy magiczne trzeba w Fae Farm trochę poczekać. Wprowadzane są bardzo subtelnie; dopiero po kilku zadaniach głównych musimy za pomocą czarów pozbyć się złowrogich cierni, które opętały zakątki Azorii. Po kilku kolejnych questach w Azorii zaczną pojawiać się mieszkańcy nie z tego świata. Jeszcze parę zadań później odblokowujemy dostęp do magicznej krainy wróżek i zyskujemy własną parę kolorowych skrzydełek. Jak na mechanikę ujętą w tytule, która ponadto każe na siebie mocno zapracować, całość wypada raczej… niezbyt ekscytująco.
Okej, zdobywane czary przydają się zarówno w pokonywaniu fabularnych przeszkód, jak i w codziennych czynnościach. Zaklęcie Wiru może na przykład zadać obrażenia wrogom, ale też wyrwać plony z ziemi. Wróżkowi mieszkańcy wzbudzili też we mnie nieco większe zainteresowanie, ale szybko okazało się, że są równie jednowymiarowi co szarzy ludzie. Najbardziej do gustu przypadły mi magiczne miejsca, bo odkrywanie nowych surowców wywołuje niemałą satysfakcję. Przyjemnym dodatkiem okazały się też być wróżkowe skrzydełka, dzięki którym moja postać zaczęła podwójnie skakać.
Mobilność jest zresztą zdecydowanym atutem Fae Farm. Nasz bohater może skakać po dachach, pływać, biegać i robić wszystko to, czego zawsze brakowało mi w Animal Crossing i Stardew Valley. Wywołuje to w graczu poczucie, że w Azorii nie ma sztucznych ścian i wszędzie da się jakoś dostać. Ba, w niektórych nieoczywistych miejscach poukrywane są nawet przepisy na nowe meble, więc wściubianie nosa, gdzie tylko się da, jest jak najbardziej wskazane.
Gratka dla jesieniary
To nie przypadek, że Fae Farm trafiło do graczy we wrześniu. Wszyscy fani symulatorów farmy wiedzą, że jesień to najlepszy czas na sadzenie rzepy i łowienie wirtualnych ryb. Wrażenia audiowizualne płynące z grania w produkcję Phoenix Labs jedynie podkręcają relaksujące doznania.
Na pierwszy rzut oka styl graficzny Fae Farm może zrazić niezdecydowanych, bo przypomina niskobudżetowe produkcje mobilne. Kiedy już się jednak zacznie grać, okazuje się, że pozory mylą. Animacje postaci są pełne uroku i wykonane z dbałością o detale. Świat gry wypełniają kolory, a to zachęca do jego zwiedzania. Magiczny motyw przewija się przez projekty wszystkich modeli, od mebli po fantastyczne zwierzaki. Wszystko to sprawia, że Fae Farm wyraźnie zaznacza swoje miejsce na rynku.
Nieco gorzej wypada natomiast optymalizacja gry na Switchu. Przeraża przede wszystkim bardzo długi czas ładowania. Wczytywaniu zapisu towarzyszy około minuta oczekiwania; równie kiepsko wypada przechodzenie na kolejne piętra w kopalni. Zdarzają się także spadki płynności. Produkcja utrzymuje zazwyczaj około 30 klatek na sekundę, ale sporadycznie się zacina – często w trakcie walki, czyli w najgorszym możliwym momencie.
Dużą rolę w utrzymaniu przytulnego klimatu gra też ścieżka dźwiękowa. Jak na symulator farmy przystało, są to raczej stonowane brzmienia, ale nie oznacza to, że nie mają charakteru. Codziennym sprawunkom towarzyszą baśniowe i odprężające melodyjki, a do ich nagrania wykorzystano szeroką gamę instrumentów. Choć nie jest to soundtrack na tyle wybitny, bym chciał go słuchać poza grą, wywołał we mnie pozytywne wrażenie.
Czy warto zagrać w Fae Farm?
Zdecydowanie warto! Choć produkcja Phoenix Labs czerpie garściami ze sprawdzonych rozwiązań innych gier z gatunku, serwuje to graczom w innowacyjnym i przystępnym wydaniu. Choć socjalny aspekt rozgrywki wymaga jeszcze rozwinięcia, to jej podstawowe mechaniki z miejsca wciągają i działają relaksująco. Jeśli nie mieliście do czynienia z symulatorami farmy lub szukacie nowych doznań w tym zakresie, przyczepcie sobie wróżkowe skrzydełka i lećcie do Azorii. Kartofle same się nie posadzą!
Cena w eShopie: 249,80 zł
Podziękowania dla ConQuest Entertainment za dostarczenie gry do recenzji.
Redaktor
Kosma Staszewski
„Złapałem je wszystkie” więcej razy, niż wypadałoby się przyznać. Z produktami Nintendo utrzymuję niezdrową relację od wielu lat, lecz na szczęście uczucia wydają się być odwzajemnione. Na stronie możecie przede wszystkim przeczytać moje recenzje gier, choć wieloma czynnościami – jak chociażby korektą tekstów – zajmuję się zakulisowo.