Postępując zgodnie ze słynnym internetowym powiedzeniem, w którym to pytamy siebie, czy nie byłoby lepiej rzucić tym wszystkim i pojechać w Bieszczady, po dojechaniu na miejsce prawdopodobnie spotkalibyśmy tabuny innych ludzi, chcących rozpocząć swoje życie w górskiej ostoi spokoju. W trosce o dobro bieszczadzkich lasów, 20 marca 2020 roku swoją premierę miała gra Animal Crossing: New Horizons, która stara się skusić do siebie marzycieli utopijnej krainy obrośniętej rzepą i miodem płynącą. Czy sama gra jest jedynie mrzonką i owocem lewackiej propagandy? Na to ostatnie pytanie odpowiedzi nie udzielę, ale opowiem wam, czy podobało mi się Animal Crossing: New Horizons.
Dobra gra i koniec?
Nienormalna gra na nienormalne czasy. Do sprawdzenia słuszności tej tezy wystarczą dwie proste czynności: wyjrzenie za okno, by dostrzec puste ulice oraz sprawdzenie rankingów sprzedażowych, w których króluje gra o łowieniu ryb, gadaniu ze zwierzakami oraz sprzedawaniu gruszek. Jeszcze niedawno powiedzenie komuś, że po ponownym otwarciu popularnego sklepu meblowego ludzie będą formować się w horrendalnie długie kolejki, by zakupić zjedzone w czasie kwarantanny dwa krzesła i sztuczną roślinę, a Animal Crossing: New Horizons wyprzedzi w sprzedaży Call of Duty i GTA V, spotkałby się z wybuchem szczerego śmiechu interlokutora. A to nie są żarty. Takie rzeczy dzieją się na naszych oczach i najlepsze w tym wszystkim jest to, iż wystawiane oceny wspomnianej grze o handlowaniu rzepą są wprost proporcjonalnie do długości kolejek przed sklepami.
O tym, jak przyjemna jest to gra, możecie przeczytać wszędzie, a wysokie oceny zobaczyć na Metacritic. Gra dotarła do nas z lekkim opóźnieniem, przez co nie zmieściliśmy się w hype podczas głośnej premiery. Dlatego też poniższa recenzja jest nieco inna. Nie znajdziecie w niej chwalnych pieśni nad szopami Toma Nooka i o tym, jak to trudno jest mi zapomnieć o grze, bo muszę wstawać o piątej, by zmieścić się w kalendarz aktywności. Nie zastanawialiście się może „dlaczego cały świat oszalał na punkcie Animal Crossing: New Horizons?” Tak? To super. Spieszę z odpowiedzią.
Bilet w jedną stronę
Naszą przygodę rozpoczynamy od wypełnienia karty imigranta, dołączając aktualne zdjęcie (naszego avatara), wpisując imię oraz datę urodzenia, a wszystko po to, by rozpocząć nowe życie na wyspie rządzonej przez szopa Toma Nooka i jego dwóch sympatycznych podopiecznych – Tommy’ego i Timmy’ego. Po dotarciu na nazwaną przez siebie wyspę, której początkową topografię możemy wybrać spośród czterech wariantów, założyciel Nook informuje nas o kosztach poniesionych podczas przeprowadzki do raju. I tu pojawiają się pierwsze schody.
Cena ta jest bowiem dosyć wysoka, jednak po chwili zostaje przekonwertowana na specjalne punkty lojalnościowe, zebranie których ureguluje nasz dług. Punkty te dostajemy za wykonywanie specjalnych Nook Miles z poziomu naszego smartfonu. Urządzenie to zapewnia dostęp do wielu aplikacji, w tym aparatu, encyklopedii zwierząt oraz nauczonych schematów przedmiotów. Takie podręczne menu w kieszeni. Jest to ciekawe rozwiązanie, zwiększające immersję.
Zadanka pełnią formę nieinwazyjnych osiągnięć, wykonywanych automatycznie podczas rutynowych czynności na wyspie. Z czasem odblokujemy również bardziej uzależniające minicele Nook Miles +, będących odpowiednikiem szybkich, dziennych wyzwań, znanych z darmowych gierek. Przesycone one są syndromem „jeszcze jednego zadanka” i tym samym zachęcają do spędzenia kolejnych minut na różnych aktywnościach, na które sami byśmy się nie zdecydowali. Mile – punkty zdobywane za kończenie wyzwań – są jedną z dwóch walut w grze. Początkowy dług spłacimy wspomnianymi punktami, jednak na następny będziemy musieli przeznaczyć prawdziwą gotówkę – Bells. Tę zdobędziemy sprzedając lokalne produkty oraz znalezione przedmioty. Niestety zarobek prawdziwych pieniędzy nie przyjdzie tak łatwo.
Na spłacenie kredytu na szczęście nie mamy limitu czasowego. Gdy nie poczujemy potrzeby uregulowania długu, wolne chwile możemy spędzać na różnych aktywnościach, a tych jest całkiem sporo. Łowienie ryb nie tylko zabije czas, ale również poszerzy encyklopedię zwierząt zamieszkujących wyspę, podobnie zresztą jak łapanie owadów, a wykopywanie skarbów nie tylko nagrodzi poszukiwacza odrobiną Bellsów, ale również skamieliną, mogącą zasilić zasoby lokalnego muzeum. Wszystkie nowo odkryte gatunki możemy zanosić do kolekcjonera, który po zebraniu pokaźnej liczby eksponatów zdecyduje się na otwarcie muzeum. Niepotrzebne znaleziska możemy sprzedać w sklepie lub zaprezentować je we własnym domu.
Nowy dom Wielkiego Brata
Początkowo na wyspie czeka na nas skromny namiot, za który i tak przyjdzie nam zapłacić łapczywemu na nasze pieniądze szopowi. Nie jest to pomieszczenie wygodne, bo pozwala na przechowywanie wyłącznie łóżka i lampki. Poprzez wyrobione kapitalistycze myślenie i ciągłą chęć bogacenia się, prawdopodobnie większość graczy zdecyduje się na poprawę obecnego statusu, by z prostego człowieka krzątającego się po lasach, stać się oligarchą popijającym rano sok gruszkowy i wylegującym się całymi dniami na wiklinowym krześle. Dlatego też po spłaceniu długu możemy zaciągnąć kolejny na znaczne ulepszenia obecnego przybytku. Wartość kredytu wzrasta, ale razem z nim odblokowujemy nowe narzędzia, które wykorzystamy w wolnych chwilach na wyspie. Dzięki nim na przykład dostaniemy się do początkowo niedostępnych obszarów naszej krainy, pozyskując surowce na wykonywanie kolejnych przedmiotów, upiększających wnętrze mieszkań naszych i współtowarzyszy.
Mieszkańców na wyspę sprowadzimy szerząc rozgłos o własnej krainie. Najprościej to uczynić podróżując liniami lotniczymi Dodo na samotne wysepki w odwiedziny do tubylców, by po kilku wymienionych zdaniach pomydlić im oczy budującą się utopią. Osobisty udział w rozwoju wyspy przynosi dużo satysfakcji. Włożony w grę czas odwdzięcza się możliwością kontaktu z serdecznymi mieszkańcami, chętnymi do wręczania nam prezentów, ale również bycia świadkiem ciągłych zmian w funkcjonowaniu wyspy. Początkowa dzicz może po kilku tygodniach przerodzić się w centrum kulturalne lub targ, na który zjeżdżają się pobliscy sprzedawcy, chcący opylić niedostępne u nas produkty. Mnie najwięcej frajdy przyniosło jednak poszerzanie zbiorów muzeum. Kopanie kolejnych skamielin oraz łapanie owadów przypominało mi wypełnianie Pokédexu, lecz tym razem odbywało się to w celach naukowych, podnosząc prestiż stworzonego raju.
Poza zbieraniem i handlowaniem produktami, lwią część czasu przeznaczymy na dekorowanie wnętrz swojego domu oraz ogródka. Oczywiście jeżeli będziemy w dalszym ciągu dysponowali pieniędzmi przeznaczonymi na spłatę niekończącego się długu. Przyznam, że początkowo byłem sceptycznie nastawiony do wydawania wirtualnych pieniędzy na cyfrowe panele i meble, ale po kilku małych remontach w domku czynność ta całkowicie mnie pochłonęła. Czułem się jak Katarzyna Dowbor, która, w żółtym kasku i za sprawą kilku uderzeń młotka, przeobraża ruiny w domy z katalogu ze sklepów meblowych. Meble możemy zamawiać pocztą, jednak podobnie jak „w życiu”, na przesyłkę przyjdzie nam poczekać.
Pstryk i gotowe
Czas gry zsynchronizowany jest z tym realnym, przez co oczekiwanie na niektóre czynności wymaga od nas odstawienia konsoli i powrotu do niej w odpowiedniej godzinie lub nawet dniu. Przykładowo: przesyłki zamówione przez Internet przychodzą dopiero nazajutrz. Ponadto pojawianie się różnych gatunków fauny zależne jest od pory dnia. Jeżeli więc chcielibyście złapać jakieś zimowe zwierzę, nie pozostaje nic innego, jak poczekanie do grudnia. Animal Crossing nie wymaga od gracza więc spędzania z nią długich godzin na jednorazowych posiedzeniach. Nic nie stoi również na przeszkodzie, by zaglądnąć na naszą wyspę raz na kilka chwil w celu podlania kwiatów i zebrania plonów. Jednak ta zaleta wydobywa na światło dzienne największą „bolączkę” produkcji. Gra niestety cierpi na nierówne tempo rozgrywki. Przez niektóre dni będziemy zalewani prostymi zadankami, w inne dostaniemy wolne, by samodzielnie się pobawić. Aby czerpać więcej radości z zabawy w Animal Crossing, musiałem przewartościować osobiste źródła czerpania radości w życiu.
Uzmysłowiłem sobie, że przez cały swój żywot byłem nastawiony zadaniowo, przez co czerpałem satysfakcję dopiero z wypełnienia konkretnego celu. Animal Crossing całkowicie porzuca tę koncepcję, ze względu na fakt, iż w grze nie mamy skonkretyzowanego zadania, za osiągnięcie którego dostaniemy jakąś nagrodę. Nieustannie rozbudowujemy wyspę i spłacamy kredyt. Jednak, gdy ten już zniknie, gra toczy się dalej. Radość więc przynosi same podążanie niekończącą się drogą, a nie osiąganie małych celów. Nook Miles wyłącznie stara się nadać kierunek działań i za pomocą małych prezentów nagradzać graczy za poświęcony czas. Nikt nas nie zmusza nas do utworzenia własnej flagi, marki odzieżowej lub stania się doświadczonym rzemieślnikiem, wytwarzającym coraz to nowsze projekty z pozyskanych surowców. Całe to wolne tempo z czasem okazuje się zatem nie być do końca wadą, lecz kolejną zaletą, dającą graczowi wolność; by odetchnąć od ciążącego na nim bata w realnym świecie i spełniać marzenia. Tytuł nie porzuca jednak całkowicie podejścia zadaniowego.
Otrzymywane zadania nie są skomplikowane, ale znacznie urozmaicają prosty gameplay. Niekiedy przyjdzie nam wybrać miejsce budowy pod nowe domy lub konstrukcje łączące części wyspy przedzielone rzeką. Otwarcie nowych placówek możemy zakończyć huczną imprezą powitalną, zapraszając na nią wszystkich mieszkańców.
Ale dlaczego to takie fajne?
Czytając te wszystkie małe uroki Animal Crossing: New Horizons być może pojawiło się wam z tyłu głowy pytanie, dlaczego nagle wszyscy zakochali się w wykonywaniu nudnych czynności. Na początku napisałem, że jest to nienormalna gra na nienormalne czasy, bo spójrzcie sami – czy Animal Crossing odniosłoby taki sukces, gdyby nie pandemia koronawirusa? By odpowiedzieć na to pytanie, przyjrzyjmy się głębiej rozgrywce.
Gdyby ocenić poszczególne mechaniki, z których złożona jest cała produkcja, okazałoby się, że nie oferuje ona tak wiele, jak mogłoby się wydawać. Crafting nie jest tak rozbudowany jak w Minecrafcie, zarządzanie miastem nie umywa się do modelu znanego z gier strategicznych, a wystrój domów odstępuje od tego znanego z The Sims. Jednak każdy z wymienionych elementów rozgrywki po prostu jest i pozwala na wykonywanie czynności, których nie podejmujemy się odpalając grane na co dzień tytuły. Dają więc one poczucie nowości użytkownikowi oraz dostarczają nowych bodźców. Powoduje to, że na chwilę można zapomnieć o rzeczywistości. Zapominamy o problemach i świecie z pandemią. Nie wiem, jak wam, ale mnie po miesiącu siedzenia w domu odechciało się grać, a nawet oglądać filmów. Miałem dosyć, włączając kolejny mecz w Splatoon, Fortnite lub inną grę z wtórnym gameplay’em. Nie wpływała na to wyłącznie nuda, ale również brak zaangażowania ze strony wspomnianych produkcji. Animal Crossing: New Horizons jest powiewem świeżości w życiu przesiąkniętym rutyną.
Dom ze spróchniałego drewna
Bardzo was przepraszam… Obiecałem na wstępie unikać pochwalnych pieśni, a ostatni akapit przypomina istny list miłosny. Jeżeli lubisz słuchać krytyki, to zapnij pasy, ten akapit jest dla ciebie!
Po dwóch tygodniach spędzonych na zasiedlaniu wyspy nowymi osadnikami oraz odkrywaniu zamieszkujących ją gatunków, mogę stwierdzić bez bicia, że mimo czerpania z niej dobrej zabawy, Animal Crossing: New Horizons nie jest grą doskonałą. Fakt, gra oferuje naprawdę sporo, ale niektóre rozwiązania pozostawiają niesmak. Denerwował mnie brak możliwości wytwarzania kilku przedmiotów jednocześnie. Jesteśmy również zmuszani do kupowania produktów pojedynczo podczas zakupów internetowych, co wydłuża niepotrzebnie ten proces.
Szkoda, że nie pokuszono się o większą interakcję z przedmiotami. Rower w grze pełni jedynie funkcję ozdobną, podobnie zresztą jak większość przedmiotów umieszczanych w domu i ogrodzie. Same rozmieszczanie obiektów idealne nie jest. We własnym domu możemy wejść do specjalnego kreatora dekoracyjnego, jednak będąc na zewnątrz pozostaje nam wyłącznie opcja wyrzucania przed siebie przedmiotów. Niestety nie jest to precyzyjna metoda i przeszkadza takiemu pedantowi, który za chwilę wystawi tej grze ocenę końcową.
Kwestią sporną pozostaje tryb multiplayer. Na jednej konsoli możliwe jest stworzenie wyłącznie jednej wyspy, dlatego jeżeli dzielicie z kimś sprzęt, będziecie musieli zadecydować, kto z was będzie „założycielem”. Druga osoba może jedynie pełnić funkcję gościa. Natomiast gra przez sieć nie jest specjalnie interesująca. Poza zapraszaniem do siebie graczy i chwaleniem się swoim dobytkiem, niestety nie oferuje nic więcej. Szkoda, że nie pokuszono się o rozbudowanie go w jakieś minigry lub inne aktywności, zrzeszające znajomych i wpuszczające między nich odrobinę rywalizacji.
Koniec bajki
Grafika to kwestia umowna. Pasuje ona do urokliwego, pozbawionego stresu świata. Przygrywająca w tle muzyka relaksuje równie dobrze jak zjedzenie sterty słodkich naleśników. Trudno się nie zakochać w Animal Crossing: New Horizons. Wbrew wszelkiej opinii nie jest to jednak tytuł dla każdego. Osoby poszukujące większego celu swoich działań szybko porzucą grę w kąt, wejdą na Metacritic i wypiszą swoje głębokie przemyślenia, starając się nawrócić ślepych ludzi, pochłoniętych śledzeniem ceny rzepy. Jeżeli jednak codziennie rozmyślasz jak Pablo Escobar na memie, czekając na naprawę błędów świata i marzysz, by wziąć sprawy w swoje ręce, to Animal Crossing: New Horizons jest dla ciebie. Postaw kamień węgielny pod nową cywilizację wegan, żyjących w symbiozie z człekokształtnymi zwierzętami i bez odsetkowym kredytem w tle. Jeżeli potrafisz sam znaleźć sobie zajęcie, to na własnej wyspie nie będziesz się nudził.
Dobra… Wracam do kopania kolejnych skamielin.
Cena w eShopie: 249,80 zł
Podziękowania dla ConQuest Entertainment za dostarczenie gry do recenzji.
Redaktor
Mikołaj "Syn Kury" Stryczyński
Legenda głosi, że wykluł się z jaja i od tego czasu pałęta się po świecie, ucząc się języka ludzi. Ze względu na dosyć ubogi system porozumiewania się homo sapiens, preferuje synergiczne doznania komunikacyjne, płynące z gier wideo. Poza tym studiuje, pisze scenariusze, kocha filmy i inne czynności będące czystą synekurą.