Hero RecenzjeRecenzja
Hero RecenzjeArtykuł

Gdzie zapukasz, gdy jutro nadejdzie koniec? – recenzja Shin Megami Tensei V

Być może dawałem czasem do zrozumienia, że mogę być Jezusem…

21 grudnia 2021

Być może dawałem czasem do zrozumienia, że mogę być Jezusem Chrystusem, ale nie zdecydowałem jeszcze ani czym, ani kim jestem.

 

28 lutego 1993 roku przewodniczący sekty Gałęzi Dawidowej wpadł w spore kłopoty. Przed siedzibą grupy – ranczo Mount Carmel w stanie Teksas – zebrał się kordon uzbrojonych służb specjalnych AFT (Biuro ds. Alkoholu, Tytoniu, Broni Palnej i Materiałów Wybuchowych). Jeżeli sama armia nie zrobiła na was wrażenia, to dodajcie do niej czołg oraz helikopter, który nie tylko miał zapewniać wsparcie informacyjne, ale przede wszystkim – ogniowe. By uspokoić nieco sytuację, David Koresh – duchowy przewodnik Gałęzi Dawidowej – wychodzi przed zebranych funkcjonariuszy i, z pokojowym nastawieniem, zaczyna cytować fragmenty Biblii. Niestety słowa samego Boga nie przekonują wystarczająco uzbrojonych mundurowych. Jeden z nich zauważa członka sekty, siedzącego w oknie rancza z karabinem w ręku. Następuje stał. Pocisk trafia Davida prosto w okolice brzucha. Beczka emocjonalnego prochu eksploduje. Rozpoczyna się wydarzenie, które zostaje utrwalone na kartach historii jako „Oblężenie Waco”.  Dlaczego jednak grupa ludzi na jakiejś farmie w Teksasie została nagle zaatakowana przez służby? I dlaczego jakiś przewodnik próbował uspokoić sytuację fragmentami Pisma Świętego? Cóż… Poznajcie historię Davida Koresha.

 

 Photo by SIPA PRESS/REX/Shutterstock (272101a) DAVID KORESH , WACO CULT LEADER

[ Photo by SIPA PRESS/REX/Shutterstock (272101a)
DAVID KORESH , WACO CULT LEADER]

 

David Koresh, a właściwie Vernon Wayne Howell, zanim zabarykadował się wraz ze swoimi wiernymi na ranczu w okolicy Waco, doznał oświecenia. Tak przynajmniej mu się wydawało, bo po kilkunastokrotnej lekturze Biblii i nauczeniu jej się na pamięć, spokojnie w głowie mogą zacząć rodzić się rozmaite wizje… szczególnie te apokaliptyczne. Vernon upodobał sobie bowiem Apokalipsę św. Jana. Odnalazł w niej wiele przesłanek, wskazujących na rychły koniec świata. Posiadając całkiem niezłe zdolności krasomówcze, przywódcze oraz ego wielkości Statuy Wolności, bez większego problemu zjednoczył wokół siebie grupkę ludzi, którzy, podobnie jak on, należeli do Gałęzi Dawidowej – odłamu Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego, kierowanego przez Victora Houteffa. Victor zapowiadał zbrojne przejęcie Palestyny, które rozpocznie koniec świata; stąd zakręcenie na punkcie apokalipsy. Ale, wracając…

 

Bezwzględny lider

 

Vernon dołączył do grupy w 1984 roku i cóż… ten czas był dla Ameryki wyjątkowo stresującym okresem. Słysząc na okrągło o atomowym napięciu między USA a ZSRR, naprawdę trudno było nie myśleć o niczym innym niż o apokalipsie. Dlatego, liczący raptem 25 lat Vernon, bez większych przeszkód zrzeszał coraz to więcej słuchaczy, powtarzając na okrągło o rychłym końcu świata. Ludzie dostawali odpowiedzi na trudne i egzystencjalne pytania, otrzymując przy okazji cel w swoim, najprawdopodobniej pogubionym, życiu. Gałęź Dawidowa należała do odmiany Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego, dlatego też Vernonowi z dużą łatwością było przekonać do siebie osoby wierzące w nieomylność Pisma Świętego. Facet zna Biblię na pamięć, doznał oświecenia i nazywa się „istotą nadprzyrodzoną”, „prorokiem”, a nawet „Chrystusem”. Jak można mu nie wierzyć? Jak podważyć nieomylne?

 

 

Vernon był świadom mocy, którą posiadał – co prawda, przypisywał jej pierwiastek boski, aniżeli psychologiczny – dlatego zdecydował się wykorzystać ją do celu, który uczynił z niego jedynego lidera. Uzyskał to w wyjątkowo prosty sposób. Udowadniając swoje nadprzyrodzone pochodzenie, przechrzcił się z Vernona Wayne Howella na Davida Koresha. Jako mesjasz w zbliżającej się apokalipsie obiecał swoim wiernym (Dawidianom) zbawienie, pod jednym warunkiem: bezwzględnego oddania. I cóż… w tym momencie zaczął się problem. Koresh posiadał taką władzę nad Dawidianami, że był w stanie kontrolować ich życie seksualne. Dodatkowym problemem okazała się sprawa, która doprowadziła do przyjazdu AFT.

 

Lock ‘n’ load

 

Z racji nieustannie nagłaśnianej i zbliżającej się apokalipsy, David nakazał wiernym zbrojne przygotowanie na koniec świata. Walka z biblijnym smokiem z kijkiem w ręku chyba nie należałaby do łatwych. Ulokowanie w Teksasie, w którym broń można kupić przy okazji zakupów spożywczych, ułatwiło Dawidianom zbieranie arsenału. Szczególnie, że stopniowy zakup broni nie wzbudzał podejrzeń. Cały plan Koresha przez kolejne lata przebiegał po jego myśli, do czasu, aż pewien kurier zauważył skrzynkę pełną granatów i amunicji. Odpowiedzialny dostawca złożył donos i… dalszy ciąg historii już znacie. Czy przewidział to nadprzyrodzony Vernon?  Cóż… Nawet jeśli, to rodzi się pytanie: czy jest jakiś sens walczyć, skoro cała cywilizacja ludzka zamieni się w pył, zwalniając miejsce dla demonów i aniołów? Gdzie w tym miejsce dla ludzi? David najwidoczniej uznał, że wśród tego boskiego światka znajdzie się miejsce dla niego.

 

Zatrucie umysłów wielu ludzi, wszczepienie chorych wizji oraz bezwzględne wręcz posłuszeństwo doprowadziły do masakry, która była finałem ciągnącego się przez 51 dni „Oblężenia Waco”. 82 zabitych, w tym 25 dzieci i młodzieży oraz sam przewodnik sekty – tak prezentuje się bilans końca świata, którym Koresh prał mózgi. Co prawda daleko mu było do wizji św. Jana, bo zamiast walczyć z boskimi istotami, Dawidianom przyszło mierzyć się z FBI. Po dłużejącej się walce, Biuro zajęło miejsce AFT i wytoczyło do walki mocniejsze działa; dosłownie. Agenci mieli w poważaniu biblijne cytaty, nieustannie przytaczane przez Dawidian. Federalne Biuro miało proste zadanie – uratować przetrzymywane osoby za wszelką cenę. Dlatego, aby zagłuszyć członków sekty, agenci zdecydowali się puścić na cały regulator z głośników dźwięk „gongów tybetańskich”. Część Dawidian uciekła, słysząc niespodziewane, jakby dochodzące z nieba odgłosy, natomiast agenci wykorzystali chwilową konsternację, by wkroczyć do posiadłości. Finał akcji już znacie. Dodatkowo każdy może zweryfikować poprawność teorii wysnutej przez Koresha o zbliżającym się końcu świata.

 

 

Prorok/szaleniec

 

Do czasu, aż cudze szaleństwo nie będzie narażało życia innych, niech sobie spokojnie trwa. Można usiąść, spisać i podzielić się z resztą. Gdyby św. Jan, pisząc Apokalipsę, żył w obecnych czasach, pewnie opublikowałby ją na swoim blogu na WordPressie. Wielce prawdopodobne, że zostałby nazwany foliarzem i jego przygoda ewangelisty skończyłaby się na aktywnym komentowaniu grup na Facebooku oraz Twitterze. Najciekawsza w tym uwspółcześnieniu najsławniejszego ewangelisty byłaby możliwość skonfrontowania się z autorami innych wizji końca świata. Taka dyskusja pewnie szybko spełzłaby na wzajemnym przekrzykiwaniu się epitetami w, o dziwo, wyjątkowo spójnej wizji. Pytanie więc: kto miałby rację?

 

 

Teoretycznie wystarczyłoby poczekać… ale na ten moment nic nie wskazuje, by świat się kończył. Każda z wizji w Chrześcijaństwie, Islamie, Judaizmie oraz Mitologii Skandynawskiej zapowiada bowiem nadejście pewnej istoty boskiej. To ona ma być katalizatorem wydarzeń, które dadzą początek Armagedonu. Koniec ludzkości. Zmierzch bogów. Bitwa. Wyjątkiem od tej reguły jest Buddyzm i inne wschodnie religie.

 

Koło

 

Buddyzm zakłada i naucza, że wszystko w otaczającej nas rzeczywistości nie jest trwałe. Istoty, a nawet świat, ulegają ciągłym zmianom, stąd trudno nazwać je pewnymi „stałymi”, które spotka koniec. Życie w tej koncepcji jest nieustanną wędrówką przez narodziny i śmierć – Sansara. Cykl ten możliwy jest dzięki reinkarnacji, czyli pośmiertnym wejściu duszy w inne ciało. Z racji, że życie jest niekończącą się wędrówką, reinkarnowane byty odbywają podróż przez sześć światów, w których odradzają w zależności od nagromadzonej karmy w poprzednim istnieniu: świat istot piekielnych, świat głodnych duchów, świat zwierząt, świat ludzi, świat półbogów oraz świat bogów. Im więcej karmy zostanie nazbierane, tym w „lepszą” istotę wcieli się dusza.

 

Biorąc pod uwagę istnienie reinkarnacji, taki Koresh i inni podobni mu „fałszywi prorocy” łatwo mogą ulec przeświadczeniu o przemienieniu się w nowego boga. Możliwość władania ludzkim życiem jest bardzo kusząca i przez to wyjątkowo… ludzka. Na co bogom władza nad człowiekiem, skoro jest istotą zdecydowanie „niższej rangi”? Dodatkowo wiara w bitwę między demonami i aniołami, Ragnarok lub inną apokaliptyczną wizję trochę kłóci się ze wschodnią wiarą w reinkarnację. Chyba, że w prawdziwym końcu świata okaże się, że każdy miał rację.

 

 

Początek końca

 

Świat ludzi stanie się wielkim polem bitwy. Bogowie wszystkich wierzeń stoczą między sobą zaciekły bój, udowadniając… no właśnie, co? Który z nich miał rację? Kto przekonał do siebie więcej ludzi? Dlaczego właściwie w większości tych przepowiedni człowiek znajduje się w tym boskim Święcie Końca? A gdyby tak wymazać z tej wizji człowieka?

 

 

Taką pozbawioną człowieka wizję apokalipsy przedstawia Shin Megami Tensei V. Ziemia zamieniła się w pole bitwy między demonami i aniołami. Po ludziach nie ma śladu. Jedynymi resztkami cywilizacji są opustoszałe budynki oraz wraki, szarpane przez ostre zęby czasu. Gryzący, piaskowy pył przysłania krajobraz niegdyś tętniącego życiem świata imprez i pracy. Czy tak wygląda koniec? Takie pytanie zadaje sobie Protagonista gry, który wraz z grupką dopiero co poznanych osób przenosi się z „normalnego” Tokio do apokaliptycznego.

 

Historia apokalipsy

 

Może pytanie postawione w poprzednim akapicie przez całą grę nie pada, bo omawiany tytuł jest wyjątkowo oszczędny w środki. Jako rasowy przedstawiciel gatunku jRPG, główny bohater jest niemy, a jeżeli tego byłoby mało – opowieść przekazywana jest w małych porcjach oraz wyjątkowo wolno. Sposób opowiadania historii może być dla niektórych pierwszym wyzwaniem rzuconym przez grę. Niech nie zwiedzie was tempo, bo produkcja wyznaje świetną maksymę „pokaż, zamiast mówić”. Dzięki temu przez pierwsze sześć godzin na własnej skórze przyjdzie nam poznawać dotknięte apokalipsą Tokio.

 

 

Z racji na zdecydowanie mniejszą liczbę linijek dialogowych niż w takiej Personie (do której błędnie porównywane jest Shin Megami Tensei), gra daje odbiorcy szersze pole do snucia własnych interpretacji. Dzięki zastosowaniu japońskiej sztuki opowiadania historii – Kishōtenketsu – po długich odcinkach czasu odbiorcy nagradzani są licznymi twistami fabularnymi, zachęcającymi do dalszego poznawania losów Protagonisty.

 

Reinkarnacja

 

A właściwie nie do końca Protagonisty, gdyż ten po wkroczeniu do apokaliptycznego Tokio łączy się z obrońcą ludzkości – Aogami – tworząc nową istotę, nazywaną Nahobino. To ona posiada zdolność walki z demonami oraz bytami pochodzącymi z innych światów. Dualizm Protagonisty oraz podróż między światami podkreślona jest samą nazwą istoty: Nakhabino, odnoszącą się do dwóch boskich istot z shintoizmu – Kaminahobinokami oraz Oonahobinokami. Z racji, że shintoizm jest jedną z dwóch dominujących religii w Japonii, gra czerpie z niej liczne inspiracje. Jedną z nich jest animizm.

 

 

Animizm bowiem zakłada, że w każdym otaczającym nas elemencie może znajdować się żywotna siła lub duch. Podobnie zresztą jak reinkarnacja w buddyzmie; podejście pozwala na spłynięcie cząstki boskiej na jakąkolwiek istotę, w tym ludzką. Dzięki temu możliwa jest sytuacja, gdy w człowieku narodzi się bądź dostąpi reinkarnacji jako nowy bóg lub bogini. W tłumaczeniu na japoński, zjawisko to brzmiałoby: Shin Megami Tensei.

 

 

Oświecenie

 

Jednostce, która dostąpiła oświecenia i stała się pewnym ucieleśnieniem nowego boga, powierzone zostaje zadanie powstrzymania boskiego rozlewu krwi, by uchronić ludzkość w „normalnym” Tokio. Problemem jest jednak to, że przemienienie w Nahobino nastąpiło właściwie bez większego przygotowania, przez co Protagonista nie jest do końca gotowy na przyjęcie nowej, boskiej roli. Sama ścieżka rozwoju stanowi kolejną płaszczyznę historii, która również swoje korzenie ma w mitycznym folklorze. Przemiana ta nazwana jest objawieniem. Przebiega ona w trzech krokach, tworząc tradycyjną strukturę opowieści: wstęp, rozwinięcie i zakończenie – entuzjazm (bohater zostaje nawiedzony przez boga), apoteoza (bohater staje się bogiem) i objawienie (bohater zostaje uznany za boga). Wykorzystany w grze element RPG pozwala na stopniowe rozwijanie nadprzyrodzonych umiejętności. Poza dobrze znanym systemem „wbijania kolejnych poziomów”, Nahobino wykorzystuje punkty Chwały (ang. Glory) do procesu apoteozy. Niby zwykły zakup zdolności, ale doskonale wpisuje się w konwencję stawania się bogiem.

 

 

Świetnie zbudowany klimat boskiej apokalipsy oraz obcowanie z istotami nadprzyrodzonymi nieustannie utrzymuje gracza w poczuciu stopniowego pokonywania ścieżki nowego boga. Pomocna w tym nie tylko jest interesująca fabuła, ale również gameplay, pozwalający graczowi na wejście w skórę religijnego mesjasza. W końcu jako nowy bóg należy udowodnić reszcie swoją moc, prawda? W tym celu Nahobino jest w stanie wdawać się w dyskusje z demonami, aniołami i innymi istotami z różnych wierzeń oraz zachęcać je do wstąpienia w jego szeregi. Sposób podobny do kolekcjonowania Pokémonów bardziej zbliżony jest do mechanizmu stosowanego przez guru sekty, jak David Koresh. Najpierw należy poznać dokładnie charakter istoty, przekonać ją o zrozumieniu jej problemów, a niekiedy pójść na kompromis i zaoferować jej pieniądze lub przedmiot, którego obecnie potrzebuje. Budowanie i rozwijanie własnej armii popleczników jest kluczowym elementem w przetrwaniu apokalipsy.

 

 

Pierwsza zasada końca świata – musisz walczyć

 

W przeciwieństwie do dobrze znanego spin–offu serii pt. Persona, w Shin Megami Tensei większy nacisk został położony na eksplorowanie alternatywnego świata oraz walkę. Dlatego każde napotkane starcie będzie stanowiło spore wyzwanie. Gra, podobnie jak amerykańskie służby, nie bierze jeńców i rzuca gracza od razu na głęboką wodę. Potyczki są wymagające, a jakakolwiek porażka kończy się powrotem do menu głównego. Gra niestety nie obsługuje automatycznego zapisu. Jednak nie jest to spora wada, bo świetnie wpisuje się w boską konwencję. Ze względu na to, że zapis można wykonywać przy specjalnych fontannach, będących swojego rodzaju miejscami mocy, powrót do niego po śmierci stanowi swoiste zmartwychwstanie. Dodatkowo, mając w pamięci ostatnie, śmiertelne starcie, Nahobino będzie dokładnie znał ataki oraz słabe strony oponenta. A cóż… ci są wyjątkowo specjalni.

 

 

Boski oponent

 

Nahobino nie staje w szranki z byle kim. To w końcu prawie boska istota, stąd przyjdzie mierzyć się jej z równie boskimi przeciwnikami. Przedstawiona w grze wizja apokalipsy jest smakowitą sałatką kulturową. W prezentowanym Armagedonie postaci z wszystkich wierzeń zstąpili na Ziemię, by odbyć finalny bój. Dlatego nie jest niczym dziwnym spotkanie istot z japońskiego folkloru obok Anubisa, Zeusa, Odyna, Lucyfera oraz Asury. Swoiste starcie wszystkich religii oraz zapożyczenie ich motywów w kreowaniu historii czyni z Shin Megami Tensei V wielowarstwową produkcję, otwartą na indywidualne interpretacje oraz własne rozważania na temat wiary; szczególnie wizji końca świata oraz podważenia otaczającej rzeczywistości. Mam nadzieję, że gra nie wzbudzi co niektórych do przemienienia się w szalonego guru sekty, bo… motyw kontroli i władzy jest dosyć mocno zaakcentowany.

 

 

Najlepszym tego przykładem jest system walki, oparty na rozgrywce turowej. W czterech ruchach gracz kieruje całą drużyną zrekrutowanych istot oraz samym Nahobino. Liczbę tę można zwiększyć, trafiając w słabość przeciwnika – system nazwany Press Turn. Każda z istot posiada swój dominujący żywioł, który może zostać skontrowany innym. Podobnie jak w przypadku Pokémonów, trafienie w słaby punkt zadaje większe obrażenia, a dodatkowo zapewnia graczowi dodatkowy ruch. Opanowanie walki w systemie Press Turn jest wręcz wymagane w starciach z bossami. Żonglowanie istotami oraz ich zdolnościami, by w optymalny sposób kontrować słabości przeciwników, znacznie rozbudowuje grę o element strategiczny. Stopniowy rozwój bohatera w osiągnięciu boskości przebiega więc na drodze intelektu, a nie pięści i miecza.

 

Zrzeszanie popleczników

 

Sporą przewagę na apokaliptycznym polu bitwy zapewni kreatywny rozwój własnej drużyny. Istoty bowiem, poza rozmową, można zwyczajnie… stworzyć. Boski pierwiastek tworzenia nowego życia wymaga od Nahobino oddania dwóch lub więcej (w zależności od „przepisu”) istot z drużyny na ofiarę. W widowiskowej scence, przy akompaniamencie potężnych organów, zrodzi się nowe życie. I co z taką istotką począć? No, przede wszystkim – wyszkolić.

 

 

Gracz w pełni kontroluje rozwój Nahobino. Z każdym nowym poziomem do rozdysponowania jest bowiem kilka punktów akcji, które przeznaczyć można na rozwinięcie każdej ze statystyk. Sytuacja wygląda inaczej w przypadku istot w drużynie. Poza wyborem zdolności specjalnych gracz za bardzo nie ma wpływu na statystyki postaci. Na szczęście decydować można o przebiegu historii.

 

Twoja historia końca

 

Może nie do końca „całej historii”, ale podejmując z pozoru błahe decyzje, wpływa się na zakończenie. Dualizm jest zauważalnym motywem gry. Dwójka wydaje się tu liczbą świętą. Poza życiem w apokaliptycznym Tokio, przyjdzie graczowi prowadzić codzienne życie Protagonisty; szkoda, że nie jest ono bardziej urozmaicone.

 

 

Skojarzenie z dualizmem nie jest tu przypadkowe – wybór między „dobrem” a „złem” leży w rękach gracza. Podobnie zresztą jak ma to miejsce w shintoizmie. W wierzeniu tym istnieje cienka granica między „dobrymi” i „złymi” bogami. Wszystko zależne jest od konsekwencji czynu oraz jego wpływu na dobro społeczne. Wyższą wartością jest bowiem dobro ogółu, a nie jednostki. Wyzbycie Ego jest jedyną droga do zaznania oświecenia i wyrwania się z cyklu reinkarnacji. Czy taka sytuacja będzie miała miejsce w waszej historii? To zależy już tylko od was.

 

 

Nie-Boskie potknięcie

 

Mimo dążenia do boskiej doskonałości, Shin Megami Tensei V nie jest pozbawiona wad. Być może to wcielenie gry jest pewnym stanem przejściowym w reinkarnacyjnym cyklu, bo zmaga się ona z kilkoma problemami technicznymi. Mimo pięknej strony audiowizualnej – gra naprawdę zachwyca na Switchu, a muzyka na długo zapada w ucho – często spotkać można drastyczny spadek częstotliwości odświeżenia obrazu. Podczas niektórych przerywników klatkaż spada poniżej 20 FPS. Chrupnięcia trafiają się od razu po wczytaniu gry, lecz po krótkim czasie stabilizują się do ok 30. Może to zwiastun przyszłej reinkarnacji gry na innej, mocniejszej platformie.

 

 

Drugą bolączką okazać się może (podobno niektórzy lubią) wymuszony grind. Z racji wysokiego poziomu trudności, gracz zmuszony jest do nieustannego podwyższania poziomu całej drużyny. Szybko jednak okazuje się, że ciągłe walki z drobnymi przeciwnikami nie przynoszą zbyt dużo punktów doświadczenia. Ciekawą alternatywą okazują się liczne zadania poboczne. Pomyślne zakończenie ich nagradza gracza obficie doświadczeniem, a niekiedy – nową istotą, chętną do dołączenia do drużyny. Rozgrywkę urozmaica również odnajdywanie poukrywanych istot – Miman. Zapewni to drobny zastrzyk punktów Chwały oraz zadowoli chciwego sklepikarza Gustava. W chwili, gdy nawet najniższy poziom trudności jest zbyt dużym wyzwaniem, twórcy przygotowali dodatkowy – jeszcze niższy. Do pobrania jest on w eShopie i zdecydowanie ułatwia grę, zamieniając już na starcie Nahobino w iście boską istotę, mogącą pokonać (prawie) każdego jednym ciosem.

 

 

Boskie oszustwo

 

Czy jednak to nie jest zbyt duże ułatwienie? Być może oszustwo, które odbiera przyjemność z doświadczenia drogi stawania się bogiem? Na to pytanie odpowiedzieć musicie już sami. Nie wszystkim pisane jest bowiem dostąpienie zaszczytów i wyrwanie się z kręgu reinkarnacji. Wyrzeczenie Ego na rzecz kolektywu może brzmieć kusząco, szczególnie, gdy w grę wchodzi uratowanie istnień od apokalipsy. Cóż… a być może to tylko złudna wizja? Wielu zwiastowało koniec, lecz zamiast zdobycia tytułu „oświeconego”, przyczepiono im łatkę „szaleńca”. Pisanie fałszywych proroctw na ścianach szpitala psychiatrycznego jest zdecydowanie lepszym miejscem niż Twitter.

 

 

Gods among us

 

Zastanawia mnie, czy kiedykolwiek rozpoznamy kroczącego wśród nas prawdziwego boga. Proroka, który nie powie tego, co wszyscy chcą usłyszeć, stając się kolejnym sekciarzem. Tylko powie coś, czego być może się nikt nie spodziewa. Ubrany będzie w niebieski T–Shirt i w takiej Castoramie stanie przy dziale z drzwiami i zada pytanie: „gdzie zapukasz, gdy jutro nadejdzie koniec?”. Pewnie skonsternowany, z myślą z tyłu głowy „ok…” po chwili odejdę, zostawiając wcielenie nowego boga z boku. Tego nie radzę wam robić, gdy będziecie w sklepie i staniecie przed podobnym wyborem, lecz zamiast jakiegoś „końca świata”, będziecie zastanawiać się nad zakupem Shin Megami Tensei V. Nie odchodźcie. Zapukajcie do tych drzwi.

 

 

Święta już za pasem, więc z tej dobrej okazji, powtarzającej się co roku, życzę wam – Wesołych Świąt.

 

Cena w eShopie: 249,80 zł

 

Podziękowania dla ConQuest Entertainment za dostarczenie gry do recenzji.

 

Źródła:

https://en.wikipedia.org/wiki/David_Koresh

https://youtu.be/gPubysKM4ec

https://youtu.be/65rUlirPCjI

Arnie Kozak, Buddhism 101

https://artofnarrative.com/2020/07/08/kishotenketsu–exploring–the–four–act–story–structure/

https://en.wikipedia.org/wiki/Shinto

https://histmag.org/Podazajac–droga–bostw–shintoizm–w–kulturze–i–historii–Japonii–18619

Christopher Vogler, Podróż autora, Wydawnictwo Wojciech Marzec 2021

 

 

 


Podsumowanie

Zalety

  • + system walki
  • + rozbudowany świat
  • + fabuła
  • + muzyka
  • + projekt świata i postaci

Wady

  • - problemy techniczne
  • - brak polskiej wersji językowej

9

Wyświetleń: 3352

Redaktor

Mikołaj "SynKury" Stryczyński

Legenda głosi, że wykluł się z jaja i od tego czasu pałęta się po świecie, ucząc się języka ludzi. Ze względu na dosyć ubogi system porozumiewania się homo sapiens, preferuje synergiczne doznania komunikacyjne, płynące z gier wideo. Poza tym studiuje, pisze scenariusze, kocha filmy i inne czynności będące czystą synekurą.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *