Nie ma zbyt dużo shooterów na Switcha, a tych, które są osadzone we w miarę „realistycznych” czasach, jest jeszcze mniej. Dlatego wieść o wydaniu Modern Combat: Blackout na Nintendo Switch niosła ze sobą skrajne emocje. Z jednej strony super sprawa, przecież Switch ma deficyt takich gier! Z drugiej mamy port darmowej gry z platform mobilnych za 60 złotych. Okazuje się, że taka huśtawka emocjonalna towarzyszy nam nie tylko przy zakupie. Modern Combat huśta naszymi odczuciami cały czas.
Coś dla samotnika
Wbrew pozorom, Modern Combat: Blackout oferuje całkiem sporo wrażeń dla pojedynczego gracza. Mamy całą, pełnoprawną kampanię fabularną – cutscenki, dialogi, urozmaicanie rozgrywki poprzez strzelanie z helikoptera, samochodu itp. Jest tutaj wszystko, czego wymaga fabuła pierwszoosobowych strzelanek. Dlatego nie ma co się rozpisywać nad scenariuszem; szczególnie, że misje fabularne wystarczą na zaledwie kilka godzin i nie przykuwają naszej uwagi na dłużej.
Sztuczna inteligencja przeciwników praktycznie nie istnieje, przeciwnicy wbiegają pod celownik, chowają tylko połowę swojego ciała, biegają jak po sznurku.
Jeżeli będzie wam mało gry solo, to Modern Combat: Blackout oferuje jeszcze misje Spec Ops. Są to minigierki, w których musimy wykonać określone zadanie. Przykładowo wskakujemy do pokoju pełnego terrorystów, gdzie w filmowym slow-motion musimy szybko rozpoznać sytuację i strzelić w określony cel – detonator, słaby punkt opancerzonego przeciwnika czy po prostu głowę terrorysty. Fajny dodatek, ale nie oszukujmy się, w takich grach tryb dla pojedynczego gracza to tylko rozgrzewka przed multiplayerem.
Czas na multi!
Modern Combat: Blackout jest doznaniem słodko-gorzkim, a Multiplayer to tego najlepszy przykład. To co najważniejsze – strzelanie – jest zrobione naprawdę przyzwoicie, mamy kontrolę nad bronią, a wykorzystanie żyroskopu kontrolerów tylko ułatwia ujarzmienie odrzutu broni. Zestrzelenie przeciwnika daje naprawdę sporo frajdy i przede wszystkim satysfakcji! Nie jest to żadna symulacja, a typowe arcade’owe strzelanie, które ma być szybkie i celne.
Z drugiej strony mamy mobilność postaci – przez większość czasu grania miałem wrażenie, że nasza postać jest strasznie ociężała. W pewnym momencie wszedłem w opcje, aby sprawdzić, czy jest tutaj sprint. Okazało się, że moja postać cały czas „biegła” na najwyższych obrotach. Trudno było mi się do tego przyzwyczaić.
Trybów gry nie ma zbyt dużo. W zasadzie największe wsparcie mają dwa – walki drużynowe, czyli po prostu walka na ilość zabójstw w drużynach i free-for-all, gdzie każdy zbiera zabójstwa na własny rachunek. Niby mało, ale dodając do tego fakt, że na serwerze może być maksymalnie 12 graczy, a mi nigdy nie udało się trafić na pełny, to chyba lepiej, że ludzie nie rozdrabniają się na inne tryby rozgrywki. Modern Combat: Blackout nie może pochwalić się też ilością map – jest ich 9, a ich projekty nie są zbyt przemyślane. Prawie żadna mapa nie została w mojej pamięci, łatwo się na nich zgubić, a zabity przez nas oponent potrafi odrodzić się tuż za naszymi plecami, przez co czujemy, że gra nie jest zbyt fair.
Na plus zdecydowanie wychodzi system klas i ulepszeń broni. Każda klasa posiada swój arsenał i specjalne umiejętności, które raz na jakiś czas możemy wykorzystać. Bronie są odblokowywane wraz z postępami w grze i oferują naprawdę przystępny, prosty i zarazem całkiem angażujący system rozwoju. Gdy używamy danej broni podczas strzelanin, to odblokowujemy do nich różne dodatki – nakładki na lufy, uchwyty, celowniki i większe magazynki. Mogą one zwiększyć lub zmniejszyć obrażenia czy celność.
Mimo małej ilości map, to w multi grało mi się naprawdę dobrze. Czasem łapałem się na syndromie „jeszcze jednego meczu”. Wszystko głównie dzięki strzelaniu i stopniowym rozwoju postaci. Dochodzi do tego system rankingowy, w którym za mecze zbieramy odpowiednią ilość punktów, dzięki którym wskakujemy do kolejnych „dywizji” – brąz, srebro, złoto, platyna i diament. Zaznaczam, że daleko mi do weterana strzelanek, a chyba nigdy nie dostałem minusowych punktów, więc z łatwością dobiłem do platynowej dywizji. Mogłoby się wydawać, że będąc w dywizji np. złotej, to powinniśmy grać głównie z graczami na swoim poziomie. Mnie dobierano graczy wszelkiej maści, bez względu na dywizję, w jakiej się wtedy znajdowałem. Zgaduję, że to kwestia niewielkiej ilości graczy.
We wbijaniu punktów i odblokowywaniu broni najbardziej przeszkadzała mi warstwa techniczna gry. Gra co najmniej raz na mecz (który trwa kilka minut) gubiła klatki. Czasem były to niewielkie zrywy, a czasem gra stawała się niemalże niegrywalna na kilka sekund. Dodatkowo, zdarzały się również inne błędy techniczne. Moim „ulubionym” był gracz, który był niewidzialny przez całą grę – strzelał i zabijał innych, pozostając pod „peleryną niewidką”.
Grafika również jest trudna do określenia. Raz wygląda całkiem przyzwoicie, a raz niczym ze wczesnych gier na GameCube’a. Najgorsze, co rzuciło mi się w oczy, to chyba twarze niektórych przeciwników. Mam wrażenie, że niektóre z nich sięgały nawet czasów piątej generacji konsol. Na szczęście większość postaci nosi kominiarki, hełmy, maski czy inne nakrycia głowy.
Pozostała jeszcze kwestia mikropłatności. Mimo mobilnego rodowodu gry, to w wersji na Nintendo Switch nie uświadczymy ŻADNEJ dodatkowej monetyzacji. Twórcy w jednej z łatek wymienili zakładkę „Sklep” na „Czarny rynek”, żeby nikomu nie kojarzyło się to z mikrotransakcjami. W grze oczywiście znajdują się skrzynki, w których możemy znaleźć kosmetyczne dodatki do naszej postaci – farby na broń, spodnie, zbroje, hełmy itd. Skrzynki kupujemy za walutę zdobywaną w grze, czy to w trybie singleplayer, czy po zakończonych meczach online.
Podsumowanie
Naprawdę chciałbym pokochać Modern Combat: Blackout, chciałbym napisać o tej grze w samych superlatywach, ale niestety nie mogę. Niewielka ilość map, praktycznie brak różnorodnych trybów rozgrywki multiplayer czy błędy techniczne sprawiają, że ma się do czynienia z grą niezbyt kompletną. Cieszy jednak fakt, że strzelanie, czyli najważniejszy mechanizm w grach FPS, został przyzwoicie zrealizowany. Dzięki temu mogłem na chwilę zapomnieć o niektórych minusach produkcji.