Hero RecenzjeRecenzja
Hero RecenzjeArtykuł

Jasny gwint! – recenzja Thronebreaker: The Witcher Tales

Thronebreaker: The Witcher Tales (przetłumaczony na język polski w dość…

11 lutego 2020

Thronebreaker: The Witcher Tales (przetłumaczony na język polski w dość karkołomny sposób na Wojna Krwi: Wiedźmińskie Opowieści) pierwotnie został wydany na PC w 2018 roku, raczej bez większego echa, mimo pochlebnych recenzji branżowej prasy i połączeń z bardzo cenioną przez graczy serią. Czy była to wina kiepskiego marketingu, czy faktycznie mamy do czynienia ze słabą grą? Szczęśliwie możemy się tej sprawie dokładnie przyjrzeć, bo Thronebreaker właśnie trafił na Switcha.

 

Czym Thronebreaker nie jest

 

 

Choć może wydać się to nieco dziwne, dyskusję o Thronebreaker trzeba zacząć nie od tego, czym jest, a raczej od tego, czym nie jest. Nazwa Wiedźmin niesie za sobą sporą dawkę pozytywnych konotacji, ale też spore brzemię dla tytułu, który próbuje czegoś kompletnie innego. Zacznijmy więc od najważniejszego. Thronebreaker to nie Wiedźmin 4. Ani nawet Wiedźmin 3,5. Nie ma co tu szukać rozwoju postaci rodem z gry RPG. Wartkiej akcji i polowań na potwory też tu nie uświadczymy. Znanego z Wiedźmina 2 i 3 widoku zza pleców również w polu szukać. Czym więc jest Thronebreaker i co ma w ogóle wspólnego z serią zapoczątkowaną przez książki Andrzeja Sapkowskiego?

 

Wojenna zawierucha

 

 

Podczas przygody z Thronebreaker wcielimy się znaną z książkowej Sagi o Wiedźminie, choć raczej po macoszemu potraktowaną do tej pory w grach, królową Meve – mądrą, waleczną królową Lyrii i Rivii. Akcja gry dzieje się podczas drugiej wojny z Nilfgaardem, czyli w trakcie książkowej Sagi. Na samym początku podróży wracamy do naszego królestwa, które właśnie zostało napadnięte przez znienawidzony przez Północne Królestwa Nilfgaard. Na domiar złego szybko okazuje się, że intryga na najwyższych szczeblach Lyryjskiego możnowładztwa sprawi, że sama królowa Meve stanie się banitką, wygnaną z własnego królestwa i pozbawioną należnego jej tronu. Ze stosunkowo małą garstką nadal wiernych jej żołnierzy musi odzyskać władzę nad swoim ukochanym krajem i pokonać przeważające siły najeźdźcy. Nie będzie łatwo. Nie tylko pod względem wojskowym – CD Projekt RED znów serwuje nam masę ciekawych, nieoczywistych wyborów moralnych o daleko sięgających konsekwencjach. Czy chcemy uratować żołnieży Nilfagaardu, maskrowanyach właśnie przez bandę ghouli? Zachować dla siebie znaleziony skarb czy rozdać go wieśniakom? Rzadko kiedy wybory będą proste, co jest nieczęste (i świetne!), tym bardziej jak na grę strategiczną. Dodatkowym plusem są świetne głosy aktorów dubbingowych – to produkcja na naprawdę najwyższym poziomie, również w pełnej polskiej wersji językowej.

 

Karty na stół

 

 

Osią całej rozgrywki jest gra karciana, oparta na znanym dobrze z wcześniejszych wiedźmińskich przygód Gwincie. Choć zasady gry nie są identyczne, to na tyle podobne, że każdy weteran Wiedźmina 3 odnajdzie się tu świetnie już po kilku partiach. Każdy pojedynek, starcie z wrogiem czy zamieszkującymi świat potworami jest rozstrzygane właśnie przez partyjkę Gwinta, w której karty reprezentują oddziały i postacie wchodzące w skład armii Meve. W każdej turze możemy wystawić do gry jedną z kart, użyć jej umiejętności lub też wezwać niezwykle silne zdolności Meve, które odnawiają się co kilka tur. Co więcej, oprócz jednostek reprezentujących oddziały wojskowe, mamy do dyspozycji także tak zwane bibeloty, czyli potężne artefakty, które potrafią przechylić szalę zwycięstwa na naszą stronę. Naszym celem zwykle jest uzyskanie większej ilości punktów za jednostki niż wróg. Wraz z postępem w fabule będziemy mieć dostęp do coraz większej ilości kart, z których możemy dowolnie składać naszą jednostkę.  Gwint daje równie dużo satysfakcji, co w Wiedźminie 3 – wasz skromny recenzent nie mógł się od niego oderwać. Jedynym minusem jest dość mocny spadek trudności walk od około połowy tytułu. Chciałoby się nieco więcej.

 

Wiedźminowy łamacz głowy

 

 

Oprócz standardowych starć twórcy gry postanowili uraczyć nas też innym typem gwintowych rozgrywek, czyli zagadkami. W nich zwykle nie mamy do dyspozycji już naszej standardowej talii, a predefiniowany zestaw jednostek. Gra w sprytny sposób używa gwintowych mechanik do przedstawienia nietypowych sytuacji. Żeby wymienić chociaż kilka ciekawych przykładów, będziemy musieli oczyścić z ciał pole bitwy, żeby uniknąć zarazy, pokonać krasnoluda w konkursie polegającym na piciu piwa, a nawet zwalczyć stado bydła, opanowane przez chorobę szalonych krów! Większość zagadek jest niezwykle pomysłowa i trzeba się solidnie napocić, żeby znaleźć ich rozwiązanie. Ale dla prawdziwych gwintowych strategów jest to gratka, którą ciężko sobie odpuścić.

 

Królewska tułaczka

 

 

Nie samą karcianką jednak Thronebreaker żyje. Sporą część przygody spędzimy eksplorując różne kraje, począwszy od rodzimej Lyrii. Będziemy tu zbierać surowce (drewno, złoto i rekrutów) i przemieszczać się od zadania do zadania czy kolejnej bitwy. Muszę niestety przyznać, że ta część rozgrywki jest w sumie najgorsza. Postać, szczególnie na samym początku, porusza się po mapie niezwykle ślamazarnie. Co prawda można dokupić pewne ulepszenia, które ją przyśpieszą, ale nawet wtedy królowa Meve nie zmieni się w demona prędkości. Samo zbieranie zasobów też nie ma w sobie nic nadmiernie ekscytującego. Nie zrozumcie mnie źle – nie ma tu jakiejś tragedii, ale po prostu w porównaniu z samym Gwintem wypada to dość blado. Szczęśliwie nigdy nie jesteśmy dalej niż minuta czy dwie od kolejnej walki lub trudnej moralnej decyzji.

 

 

Na pochwałę zasługuje natomiast to, w jaki sposób zaimplementowany został rozwój naszej armii. Mamy tu do czynienia z rozwiązaniem, które nieco przypomina Heroes of Might and Magic. W każdym momencie podróży możemy rozbić obóz, a następnie rozwijać go za zdobyte pieniądze i drewno, przykładowo budując place treningowe, tawernę i inne przydatne budynki i namioty. Pozwala nam to utrzymywać większą armię, dodawać do niej nowe jednostki czy otrzymać dostęp do dodatkowych bibelotów. Daje to bardzo przyjemne poczucie progresji i sprawia, że czujemy, że mimo wszystkich trudności armia Meve rośnie w siłę.

 

Świetny dodatek do wiedźmińskiej serii

 

Thronebreaker to świetna propozycja dla każdego, kto nadal jest wygłodniały większej ilości przygód w świecie Ciri, Geralta i Kaer Morhen. Jeśli lubiliście Gwinta w Wiedźminie 3, ten tytuł można kupować praktycznie w ciemno – zabawa na pewno będzie przednia.

 

Podziękowania dla CD Projekt RED za dostarczenie gry do recenzji.

 

Cena w eShopie: 79,99zł

 


Podsumowanie

Zalety

  • + gra w Gwinta to świetna zabawa
  • + zaskakująco trudne “szare” wybory moralne
  • + rozbudowa obozu dodaje ciekawą warstwę strategiczną do potyczek
  • + bardzo dobra gra aktorska

Wady

  • - wyraźny spadek trudności w drugiej połowie gry
  • - umiarkowanie ekscytująca eksploracja

8

Wyświetleń: 7002

Redaktor

Zimny

Fan gier indie, strategii, RPG, Nintendo i wszystkiego co ma związek z retro gamingiem. Swego czasu współtworzyłem jedną z największych polskich stron o jRPG. Z wykształcenia jestem anglistą, a w “prawdziwym życiu” pracuję nad materiałami do nauki języka angielskiego.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *