Grając w Bow to Blood: Last Captain Standing, z jednej strony mózgu czułem „coś tu jest nie tak”, z drugiej natomiast „to ma szansę się sprawdzić”. Jak wyszło? Odpowiedź w recenzji… dysonansowej recenzji.
Przygotowując się do napisania tego teksu, siadłem przed komputerem w celu odnalezienia kilku potrzebnych informacji o grze. Ku mojemu zdziwieniu, natknąłem się na zapomniane nagranie wywiadu z protagonistą recenzowanej gry. Rozmowa niestety nie jest kompletna, ale o tym za chwilę.
Informacje z pierwszej ręki
*początek nagrania*
Dziennikarz (D): Ok, czyli jesteś już przygotowany, tak? Widzę, że możemy zaczynać…
Freelancer: Proszę, proszę. Mam nadzieję, że już nic nie wydarzy się w trakcie tej rozmowy. Zamknę tylko okno.
D: Włączam dyktafon. Dobrze, to już zaczynamy. Od zawsze ludzie fascynowali się przemocą. Pojedynki gladiatorów, boks, czy – ostatnio popularny – battle royale, z którego zwycięsko wychodzi wyłącznie jeden uczestnik, to tylko kilka z wielu popularnych obecnie widowisk. Nie uważasz, że rozrywka poszła nieco za daleko, czego skutkiem jest powstanie czegoś takiego jak Bow to Blood: Last Captain Standing? Show, w którym
Freelancer: Nie zapominaj, że aby rozważać sens tego show, należy porzucić wszelkie szablony myślowe osadzone w XXI wieku. Przenieśmy się do czasów, gdy odkryliśmy napęd nadświetlny, pozwalający na błyskawiczne pokonywanie odległości, a statki kosmiczne są na wyposażeniu większości ludzi, pozwalając na swobodną eksplorację kosmosu…
D: Kosmosu, który stał się teraz ogromnym polem bitwy, obserwowanym przez kamery telewizyjne.
Freelancer: Tak. O to właśnie w tym chodzi. Z tej właśnie idei narodziło się show, którego ostatni sezon udało mi się zwyciężyć.
D: Gratuluję jeszcze raz. Był to twój debiut, prawda?
Freelancer: Zgadza się.
SK: Nie obawiałeś się rywali? Stanąłeś w końcu w szranki z całkiem doświadczonymi zawodnikami. Ilu ich było? Pięciu, sześciu?
Freelancer: Siedmiu.
D: To rzeczywiście niesamowite osiągnięcie. Może opowiedziałbyś nieco o całych zawodach, tak od strony zawodnika? Wśród naszych czytelników mogą znaleźć się osoby, które być może nigdy nie słyszały o tej grze.
Freelancer: Tak na pierwszy rzut oka, turniej nie różni się za bardzo od zwykłego show telewizyjnego – kilku zawodników podejmuje wyzwanie i konkuruje ze sobą w różnych rywalizacjach. Poszukiwanie artefaktów, niszczenie wskazanych obiektów czy zbieranie kluczy to tylko parę dyscyplin. Jednak tak całkiem szczerze, to na dłuższą metę stają się monotonne i szybko się nudzą. Ale wracając… W każdej konkurencji najważniejszym celem jest zbieranie punktów. To one decydują o naszym być albo nie być w programie i są pewnego rodzaju „kartą przetargową”.
D: Kartą przetargową? Mógłbyś rozwinąć?
Freelancer: Każdy z zawodników stara się za wszelką cenę wypaść jak najlepiej w konkurencji zdobywając najwięcej punktów. W dyscyplinach mierzymy się z innym zawodnikiem, z którym przed konkurencją odbywamy szybką rozmowę, poznając jego motywacje oraz ewentualnie zawiązując coś na kształt sojuszu… Niekiedy zdarzają się sytuacje, w których za ocieplenie stosunków, przyjdzie nam zapłacić kilkoma zdobytymi wcześniej punktami.
*dzyń, dzyń*
Freelancer: Przepraszam, nie wyciszyłem telefonu. O wilku mowa. Właśnie pisał do mnie jeden z zawodników. Pyta się, czy nie wyskoczymy gdzieś w wolnym czasie.
D: Czyli poza zwycięstwem wyniosłeś z programu również kilka nowych znajomości. Wydawało mi się, że ostra rywalizacja nie idzie w parze z przyjaźnią.
Freelancer: Wiesz… W tym biznesie nie odniesiesz zwycięstwa wyłącznie poprzez swoje umiejętności w walce. Bez sojuszy i sponsorów, to nie ma nawet o czym rozmawiać. Obserwowałem kiedyś innych debiutantów, którzy skupiali się wyłącznie na sobie i palili za sobą mosty. Odpadli przy pierwszym głosowaniu.
D: No tak, głosowania. Nie wspomniałem, że pod koniec etapu pozostali zawodnicy decydują o tym, kto ma pozostać w programie.
Freelancer: Dokładnie. Głosują, kto z dwóch ostatnich zawodników na liście zwycięzców ma opuścić program. Pamiętam swoje pierwsze. Nieco się denerwowałem, bo powinęła mi się noga i wylądowałem na ostatnim miejscu. Słuchaj… nie opowiadałem jeszcze nikomu tej historii, więc uważaj. Tuż przed głosowaniem odrzuciłem ofertę przelania punktów przez jednego zawodnika na moje konto. Typek nie cieszył się dobrą opinią wśród pozostałych, przez co wydawał mi się dosyć podejrzany. Myślałem, że ze względu brak wystarczającej ilości punktów wylecę z programu, ale…
D: Ale uratowali cię inni zawodnicy.
Freelancer: Dokładnie. Mój rywal, z którym walczyłem o głosy, wziął dla siebie oferowane mi wcześniej punkty, skazując się w ten sposób na utratę łask pozostałych zawodników. Potem już było lepiej.
D: Czyli jeżeli miałbyś doradzić coś początkującym, to przede wszystkim, aby dbali o utrzymywanie dobrych relacji z pozostałymi uczestnikami.
Freelancer: Wszystkich nie udobruchają, ale tak. Najważniejsze, aby mieli jak najlepsze relacje z…
*kamień rozbija szybę i wpada do pomieszczenia*
Freelancer: Ach! Znowu to samo!
D: Może jednak dokończymy wywiad innym razem…
Freelancer: Kolejna groźba! Nie mogę tak żyć. Widzisz to? Przykleili do tego kamienia liścik „Spadaj stąd! Nie pasujesz do tego świata!” Nie mogę już tego…
D: Może jednak opuścimy to pomieszczenie, zanim zbiegną się ludzie.
*koniec nagrania*
Tak, to ja rzuciłem ten kamień, desantując całą rozmowę! Przyznaję się do tego bez bicia. Dlaczego? Lepiej zapnijcie pasy.
Choroba morska
„Nie pasujesz do tego świata!” to zdanie, które idealnie oddaje to, co czułem w trakcie potyczek w Bow to Blood. Jest to przede wszystkim spowodowane gameplay’em. Mechanika całej gry stworzona jest z myślą o technologii wirtualnej rzeczywistości i niech nikt mi tu nie wciska kitu, że jest to element dodatkowy, nieco urozmaicający rozgrywkę. Po prostu, nie! Świadczy o tym wiele czynników, począwszy od sterowania, skończywszy na prędkości poruszania się statku, na którym przyjdzie nam spędzić najwięcej czasu w grze. Pojazd przemieszcza się bardzo wolno i leniwie rozwija swoją prędkość. Rozumiem, że ten zabieg chroni graczy z hełmem VR przed chorobą lokomocyjną, lecz na Switchu bardzo spowalnia rozgrywkę. Efekt ten potęgowany jest dodatkowo przez dosyć puste lokacje, których eksploracja z prędkością ślimaka topiącego się w gęstej smole, z biegiem czasu staje się po prostu nudna. Dodatkowo, toczone bitwy nie należą do wyjątkowo emocjonujących. Spowodowane jest to wyjątkowo małą ilością atakujących statków, wynikającą z ograniczeń sprzętowych, narzuconych przez technologię VR, w którą celuje gra.
Z pomocą nie przychodzi sterowanie, które również ucierpiało na procesie konwersji. Przeniesienie VR-owego operowania kamerą na klasyczne poruszanie gałką niestety nie sprawdza się już tak dobrze. Zdarzają się sytuacje, w których od gracza wymagany jest nagły obrót o 180 stopni i gwałtowny ostrzał w powoli nadlatujący znad dziobu pojazdu statek nieprzyjaciela. Manewry te, nawet po zwiększeniu czułości kamery, są awykonalne. Nie pomaga również automatyczne celowanie, będące VR-ową pamiątką. Osobiście liczyłem na umożliwienie sterowania ruchowego za pomocą Joy-conów, jednak niestety nie zaimplementowano go w grze. Poruszanie kamerą przy pomocy ruchu całej konsoli w trybie przenośnym, mogłoby w pewnym stopniu zamortyzować VR-owe zaległości, rozwijając potencjał na sprzęcie Nintendo. A skoro o sterowaniu mowa, gra nie wspiera również Pro Controllera.
Dobra, nie jest tak źle
Gra pozbawiona jest również jako takiej kampanii. Nie jest to jednak jej wada, wręcz przeciwnie. Cała formuła sprawdza się doskonale w formie sezonów programu telewizyjnego, czyniąc z tytułu przedstawiciela gatunku rougelike. Generowane losowo etapy pozbawiają grę liniowości, sprawiając, że za każdym ponownym uruchomieniem stanowi dla nas nowe wyzwanie, w którym możemy odpaść nawet po pierwszej konkurencji. Zachęca to do inwestowania w rozwój swojego statku oraz walkę o uznanie publiczności.
Mimo wspominanych wad, jest czym nacieszyć oko. Styl graficzny Bow to Blood czerpie garściami z estetyki charakterystycznej dla produkcji sci-fi lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Barwne lokacje prezentują się ładnie – lecz pusto – a postaci, którym bliżej do plastusiowych modeli z Civilization VI, wpisują się dobrze w wykreowany świat. Dodatkowo, rysowane przerywniki, obserwowane na ogromnym telebimie w hubie programu, nadają produkcji przyjemnej kreskówkowości. Szkoda, że nie przyszło mi zagrać na VR, bo obserwowanie świata gry w tej technologii zdecydowanie mogłoby być całkiem ciekawe. Tytuł oparty jest o silnik Unity i jak przez większość czasu hula na nim dosyć płynnie, to zdarzają się nieliczne sytuacje, w których obraz chrupie.
Bow to Blood nie jest złą grą. Ciekawie i dobrze zrealizowane koncepty potrafią naprawdę zainteresować oraz dostarczyć całkiem interesującej rozrywki. Rewelacyjne pomysły z sojuszami oraz sponsorami, przywodzące na myśl Igrzyska Śmierci, dodatkowo potęgują poczucie udziału w realnym pojedynku w telewizyjnym show z przyszłości. Realnego, które zdecydowanie lepiej sprawdziłoby się na VR, a nie na klasycznej konsoli. Bardzo toporne sterowanie przy pomocy standardowego kontrolera oraz rozwiązania wykorzystywane w technologii wirtualnej rzeczywistości znacząco wpływają na gameplay, czyniąc grę w praktyce nieprzyjemną.
Na zakończenie warto wspomnieć o jednej ważnej informacji. Bow to Blood: Last Captain Standing jest rozszerzonym wydaniem gry, która początkowo wyszła w 2018 roku wyłącznie na PlayStation VR. Nie rozumiem więc za bardzo, dlaczego zdecydowano się na wydanie tej gry na Nintendo Switch – platformie oficjalnie pozbawionej prawdziwego trybu wirtualnej rzeczywistości. Być może wsparcie kartonowych gogli i Pro Controllera odkupi obecne winy, pozwalając czerpać pełną przyjemność z pięcia się po kolejnych szczeblach kariery galaktycznego gladiatora. Na ten moment jest to bukiet pięknych pomysłów, owinięty w szary papier gazetowy.
Redaktor
Mikołaj "Syn Kury" Stryczyński
Legenda głosi, że wykuł się z jaja i od tego czasu pałęta się po świecie ucząc się języka ludzi. Ze względu na dosyć ubogi system porozumiewania się homo sapiens, preferuje synergiczne doznania komunikacyjne płynące z gier wideo. Poza tym studiuje, pisze scenariusze, kocha filmy i inne czynności będące czystą synekurą.