Pokémony to zdecydowanie najbliższy mojemu sercu cykl gier, o który od jakiegoś czasu się trochę martwiłem. Sword & Shield były całkiem zjadliwym wstępem do nowej generacji kieszonkowych stworów, ale na dłuższą metę okazały się rozczarowujące (o czym możecie przeczytać tutaj) – od kilku miesięcy gry kurzyły się na mojej półce, czekając na dobry powód, aby wrócić do regionu Galar. 17 czerwca ten powód nareszcie się pojawił, a wszystko za sprawą premiery pierwszego w historii serii DLC do głównych odsłon – The Isle of Armor. I choć nie jest to dodatek idealny, to z ulgą mogę przyznać, że Pokémony nareszcie wróciły na dobrą drogę.
Na The Isle of Armor mogą się wybrać wszyscy gracze, którzy choć raz odwiedzili Wild Area, a wyzwania, które czekają na wschód od regionu Galar, dopasowane będą do aktualnych postępów w grze. Z dodatku mogą się zatem cieszyć wszyscy – zarówno trenerzy, którzy dopiero zaczynają przygodę z ósmą generacją Pokémonów, jak i ci, dla których Galar nie skrywa już żadnych tajemnic. Ja zaliczam się do tej drugiej kategorii i przez nową zawartość przebrnąłem bez większych problemów – ale sam fakt skalowania poziomów przeciwników do naszych bardzo mnie ucieszył.
Egzotyczny region Galar
Po tym, jak Sword & Shield zdecydowanie zawiodły mnie w kwestii fabuły, od nowych przygód nie oczekiwałem zbyt wiele. I wyszło mi to na dobre, bo odniosłem wrażenie, że sami twórcy nie podchodzą do tego zbyt poważnie, sięgając zupełnie nowych granic absurdu.
Gdy tylko bezpiecznie wylądujemy na Wyspie Pancerza, powita nas nowa postać, pełniąca funkcję rywala w dodatku – zależnie od wersji będzie to trenerka trujących Pokémonów Klara w Sword lub aspirujący do objęcia stanowiska psychicznego lidera sali Avery w Shield. Nowi bohaterowie są dość charakterystyczni i ciekawi, lecz trudno oprzeć się wrażeniu, że potraktowano ich dosyć powierzchownie i nie oddano im wystarczająco dużo czasu ekranowego, aby stali się wiarygodni. Klara i Avery zrobią wszystko, aby powstrzymać nas przed dotarciem do miejscowego dojo i stoczymy z nimi parę całkiem ekscytujących bitew.
Do ukończenia fabularnej części The Isle of Armor potrzebowałem około 4 godzin, co może wydawać się słabym wynikiem, jednak nowego contentu na wyspie z pewnością nikomu nie zabraknie. Zadaniem gracza jest dołączenie do miejscowego dojo, w którym ambitni trenerzy z Galar trenują pod czujnym okiem mistrza Mustard i jego żony, Honey. Staruszek zleci nam kilka prostych prób (które zdają się być fajną naleciałością z Sun & Moon), mających zachęcić nas do eksploracji nowych terenów. Będziemy musieli stanąć w szranki z galarskimi Slowpoke’ami, wybrać się na grzybobranie, pokonać pozostałych uczestników prób i ostatecznie stać się mistrzem Wyspy Pancerza. Brzmi mało ambitnie, ale historia w sprytny sposób oprowadzi nas po wszystkich nowościach DLC.
Na Wyspie Pancerza nasz regionalny Pokédex będzie musiał pomieścić ponad 100 nowych wpisów, bo – zgodnie z przewidywaniami fanów – do gry powracają Pokémony z poprzednich generacji. Choć samą polityką Game Freak jestem zniesmaczony, przyznam, że nowe-stare stworki były naprawdę potrzebne w Sword & Shield. Żaden z nich nie sprawia wrażenia wciśniętego na siłę i wszystkie dobrze komponują się z egzotycznym środowiskiem wyspy. Złapać możemy również dwa nowe regionalne warianty, Slowpoke’a i Slowbro; pojawiło się też siedem nowych form Gigantamax. Głównym punktem programu jest jednak zupełnie nowa rodzinka legendarnych Pokémonów – Kubfu i jego ewolucja, Urshifu – która całkiem sensownie wpisuje się w kontekst opowieści i nadaje rozgrywce nieco sensu. Szkoda, że nowych stworków jest tak mało, ale przynajmniej każdy z nich jest charakterystyczny i przydatny w rozgrywce.
W The Isle of Armor pojawia się też możliwość odblokowania Gigantamaxowej formy Pokémona, którego nie złapaliśmy w rajdzie. Wystarczy nakarmić go specjalną potrawą, tzw. Max Soup, a tę przygotujemy z Max Mushrooms, które rosną w jaskiniach i lasach, ale tylko po ukończeniu przez nas jakiegoś rajdu, co też nie jest pewne… Jak sami widzicie, wcale nie jest to proste zadanie, ale ma to swoje dobre strony. Gracze, którzy spędzili setki godzin na łapaniu wymarzonych Gigantamaxowych Poków nie będą wyrzucać sobie straconego czasu, a przy odrobinie wysiłku każdy odblokuje maksymalny potencjał bojowy swoich stworów.
Poza staniem przy garach, miejscowe dojo z czasem będziemy mogli rozwijać, aby odblokować w nim wygodne funkcje. Pomoże nam w tym Honey, która w zamian za Wattsy wzbogaci budynek o fryzjera, automat z napojami i witaminami, a im dalej w las, tym lepsze nagrody. To całkiem fajny detal, który pomógł mi związać się z nową lokacją, choć wymaga to sporych zasobów cierpliwości i… Wattsów.
Nowy, wielki świat
Najmocniejszą stroną nowego dodatku jest sama lokacja. The Isle of Armor jest w gruncie rzeczy jednym wielkim Wild Area, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Wyspa jest zaskakująco zróżnicowana – znajdziemy na niej gęsty las, tropikalne wysepki, ciemne jaskinie, bagna, plaże i strome góry. Wszystko możemy zwiedzić we własnym tempie i kolejności, co sprawia, że Pokémon Sword & Shield zaczęły przypominać wymarzoną grę Pokémon z otwartym światem. Odniosłem też wrażenie, że Wyspa Pancerza dużo bardziej tętni życiem – niezwykle urokliwy jest widok Emolgi zeskakującej z gałęzi, a pędzący przez fale Sharpedo nieźle mnie zaskoczył. Pokémony w końcu stały się częścią świata przedstawionego i nie ograniczają się już tylko do losowych bitew w krzakach.
Ze swoją drużyną będziemy mogli zżyć się jeszcze bardziej, a wszystko dzięki powrotowi jednej z bardziej lubianych mechanik w serii. Pokémony mogą teraz podążać za naszą postacią, jednak miałem wrażenie, że był to pomysł zrealizowany na ostatnią chwilę – w Internecie pełno jest komicznych filmików, w których niektóre Poki poruszają się niesamowicie powoli lub ich animacje wyglądają wprost fatalnie, przez co trudno w pełni cieszyć się z biegania z ulubionymi stworami. Na szczęście funkcję możemy wyłączyć w dowolnym momencie, z czego sam ostatecznie skorzystałem, gdy mój Cinderace zablokował się po raz dwudziesty w pobliskich teksturach.
Do The Isle of Armor zaimplementowano również wyjątkowo durny side-quest, który polega na znalezieniu 151 alolańskich Diglettów, ukrytych w obrębie całej lokacji. O ile sam proces jest dość żmudny, to warto pobawić się w detektywa – za odnalezienie określonej liczby Diglettów otrzymamy w nagrodę alolańskie Pokémony, co mnie skutecznie zachęciło do poszukiwań.
W grze pojawiły się również Apricorny, znane fanom serii z regionu Johto. Możemy z nich wytworzyć rzadkie Pokéballe, w czym pomoże nam specjalny robot, Cram-o-matic, choć szansa na to jest dość niewielka. W nowej mechanice craftingu zabrakło mi trochę przejrzystości – wystarczyłoby dodać jakąś listę z poznanymi już przepisami, aby cały proces stał się bardziej intuicyjny.
Przyszłość Pokémonów?
Pierwsze w historii serii DLC do Pokémonów sprawiło, że na nowo rozbudziła się we mnie chęć do grania w Sword & Shield. Choć fabułę ponownie potraktowano po macoszemu i nowy wątek jest bardzo krótki, na Wyspie Pancerza zdecydowanie jest co robić. Nowe ciuszki, przedmioty, ruchy, Pokémony, Gigantamaxowe formy, rajdy i lokacje skutecznie przykuwają do konsoli, a świat kieszonkowych stworków tętni życiem jak nigdy dotąd. The Isle of Armor ma też swoje słabe strony, jednak liczę na to, że The Crown Tundra te błędy naprawi.
Cena w eShopie: 120,00 zł (za The Isle of Armor oraz The Crown Tundra)
Podziękowania dla Conquest za dostarczenie gry do recenzji.
Redaktor
Kosma Staszewski
Tak, to imię, a nie pseudonim, choć w świecie gier przedstawiam się jako Szuszuro. „Złapałem je wszystkie” niezliczoną ilość razy, a z produktami Nintendo utrzymuję niezdrową relację od wielu lat. Na co dzień studiuję dziennikarstwo i parzę kawę, aby mieć hajs na gry.