RecenzjeRecenzja
RecenzjeArtykuł

Przedwieczni tacy straszni, jak ich malują? – recenzja The Sinking City

Lata dwudzieste ubiegłego stulecia. Budzisz się zlany zimnym potem… na…

12 września 2019

Lata dwudzieste ubiegłego stulecia. Budzisz się zlany zimnym potem… na szczęście się budzisz. Jeszcze kilka chwil temu dręczył cię kolejny z niewyjaśnionych koszmarów, uczucie przytłaczającego zagrożenia powoli, lecz nieubłaganie spycha cię na skraj poczytalności. Nazywasz się Charles Reed, jesteś prywatnym detektywem i właśnie dotarłeś do zalanego wodą miasta Oakmont. Gdy tylko wychylasz się ze swojej kajuty, widzisz ponury, skąpany w mroku port. Przybyłeś tu, by odkryć prawdę o swoich wizjach, wpierw jednak będziesz musiał zmierzyć się z problemami miasta…

W taki sposób zaczyna się inspirowana twórczością H.P Lovecrafta gra pt. The Sinking City. Ukraińskie studio Frogware obiecywało graczom przygodę śledczą, okraszoną wątkami paranormalnymi, budzący grozę klimat i wielowątkową fabułę. Jestem fanem Zewu Cthulhu, więc obietnice pozytywnie nastawiały na nadchodzącą zabawę. Zrealizowanie tej recenzji nie było łatwym zadaniem.

 

 

Witaj w mieście, przybyszu

 

The Sinking City w zasadzie nie jest nowym pomysłem. Projekt planowano ukończyć wcześniej. Nie stało się tak z powodów licencyjnych (The Sinking City miało być wydanym pół roku temu Call of Cthulhu). Z gry osadzonej w świecie mitów Cthulhu, gracze otrzymali grę inspirowaną nimi. Widać, że produkt końcowy ucierpiał na tej opieszałości. Z pewnością też nie pomógł niewielki budżet. Mimo to za Tonące Miasto przyjdzie nam niemało zapłacić – z portfela wyciągniemy 199 złotych. W cenie 260 złotych możemy też zaopatrzyć się w edycję Necronomicon. Znajdziemy w niej trzy dodatkowe misje, obracające się wokół sławnego tomiszcza oraz pakiet zawierający dodatkowy strój, apteczki i materiały startowe.

Pierwsze spotkanie z prywatnym detektywem Charlsem Reedem robi naprawdę piorunujące wrażenie. Ponure, odcięte od świata Oakmont nie bez powodu budzi skojarzenia z Widmem nad Innsmouth. Oślizgłe zaułki, ryboludzie, kulty i inne nawiązania do mistrza grozy. Klimat bije z każdego kąta. Niestety wspaniała otoczka bardzo szybko zostaje zaburzona przez wszechobecne ubogie animacje, recykling modeli i nienaturalne zachowanie NPCów, szwędających się bez celu po ulicach. Eksploracja wielkiego miasta jest frustrująca i w moim odczuciu konieczność przemieszczania się motorówką do zalanych dzielnic wcale nie pomaga. W samym mieście znajdziemy wiele budynków, które zmuszeni będziemy odwiedzić, by popchnąć fabułę do przodu (do żadnego z nich nie doprowadzi nas dryfująca strzałka).

 

 

Czy rozwiążesz nasze problemy?

 

Główny wątek fabularny zostaje zawiązany w dość toporny sposób. Johannes van der Berg – mężczyzna, na którego zaproszenie przybyliśmy do Oakmont, sugeruje spotkanie z głową wpływowego rodu – Robertem Thogmortonem. Ten zaś zleca nam odnalezienie członków opłaconej przez niego ekspedycji badawczej oraz ustalenie losów swojego syna. Oprócz głównego wątku możemy rozwiązywać śledztwa poboczne. Delikatnym zawodem było zakończenie. Niezależnie od podjętych w trakcie rozgrywki wyborów, ostateczne rozwiązanie zależy od tego ostatniego. Do wyboru trzy opcje. Przywodzi to na myśl pewną grę od BioWare.

 

 

Wielowątkowe śledztwa to najważniejsza część rozgrywki. Jak sprawdzają się w praktyce? Reed kolekcjonuje wskazówki i dowody, przesłuchuje świadków, czyta notatki. The Sinking City nie prowadzi nas za rączkę. Sami musimy dedukować i łączyć fakty w całość. Pomaga nam w tym nadnaturalna zdolność detektywa – wizje, dzięki którym potrafi odtworzyć przebieg wydarzeń. Korzystanie z tej umiejętności ma swoją cenę. Im dłużej pozostajemy w trybie umysłu, tym szybciej dopada nas szaleństwo. Halucynacje przybierają na sile, zaburzając percepcję naszego bohatera. W skrajnych wypadkach wytwory umysłu Reeda stają się realne i atakują detektywa. Podoba mi się, że po rozwiązaniu danej sprawy mamy możliwość podejmowania wyborów moralnych. Ustaliliśmy sprawcę przestępstwa? Współczujemy mu sytuacji, w jakiej się znalazł? Czemu nie ukryć prawdy przed mocodawcą? Denerwuje za to brak swego rodzaju realizmu. Wyobraź sobie, czytelniku, taką sytuację – jesteś prywatnym detektywem i przeszukujesz miejsce zbrodni. W pomieszczeniu znajduje się dziesięć dowodów. Wzrok zawodzi i znajdujesz tylko osiem z nich. Tak czy siak jesteś w stanie na ich podstawie wydedukować przebieg zdarzenia. Nonsens! Jeśli nie znajdziesz pozostałych dwóch elementów, to nie ukończysz śledztwa! Nie jest to regułą, ale kiedy się zdarzało, dopadała mnie wyjątkowa frustracja. Na zdecydowany plus zasługuje organizacja narzędzi udostępnionych naszemu bohaterowi, w szczególności zaś – Pałac Umysłu (coś w rodzaju interaktywnej tablicy, łączącej ze sobą zebrane poszlaki).

Od czasu do czasu przyjdzie nam pozwiedzać głębiny w skafandrze płetwonurka oraz… stanąć do walki z potworami. Dość bogaty arsenał broni nie zmienia faktu, że potyczki z wrogami są schematyczne, toporne i sprawiają wrażenie wciśniętych na siłę. Zupełnie tak samo, jak drzewka rozwoju bohatera.

 

 

Cthulhu w twoim plecaku?

 

Niezmiernie cieszy, że coraz więcej twórców przygotowuje swoje nowe tytuły również z myślą o konsoli Nintendo Switch. Niestety na pierwszy rzut oka widać, na jak wiele kompromisów musiało pójść studio, aby The Sinking City było na „Pstryczku” grywalne. Nie pomaga w tym leciwy Unreal Engine i problemy techniczne samej gry. Dosyć długie czasy ładowania, słabej jakości tekstury doczytujące się w locie i spadki płynności, kiedy na ekranie dużo się dzieje – do tego musicie się przyzwyczaić. Pochwalić należy szerokie spektrum możliwych do zmienienia w menu ustawień oraz za polską lokalizację.

 

 

Czy oddałem się w macki Przedwiecznych?

 

Na zakończenie tej recenzji muszę przyznać, że The Sinking City jest bardzo ambitnym projektem. Twórcy gry z pewnością zaznajomili się z materiałem źródłowym, scenarzyści odrobili pracę domową. Z gry bije niesamowity klimat. Lovecraft nie przewraca się w grobie. Z przykrością muszę jednak stwierdzić, że niewielki budżet i problemy techniczne oraz rozwiązania zaburzające realizm zatopiły dla mnie ten tytuł na dobre. Nic nie zaburza immersji tak, jak chowanie skafandra dla płetwonurka do kieszeni! To właśnie te elementy przeszkadzały bardziej niż średnia grafika i raczej nudnawa ścieżka dźwiękowa. Doceniam trud i zaangażowanie, ale jeżeli komuś brakuje na Switchu zabawy w detektywa, to na jego miejscu sięgnąłbym po L.A. Noire – pozostałe pieniądze można przeznaczyć na książki mistrza.

Podziękowania dla Wire Tap Media za dostarczenie gry do recenzji.

 

 


Podsumowanie

Zalety

  • + przyzwoita, trzymająca w napięciu fabuła
  • + niespodziewane zwroty akcji
  • + interesująca mechanika prowadzenia śledztw
  • + dobrze budowany klimat
  • + nagminne puszczanie oczka do fanów Lovecrafta
  • + polska wersja językowa

Wady

  • - rozczarowujące zakończenie historii
  • - recykling modeli i głosów postaci niezależnych
  • - głupota NPC
  • - grafika i spadki płynności
  • - liczne mniejsze problemy techniczne

6

Wyświetleń: 5026

Redaktor

Kamil "Sythriel" Pruski

Pasjonuje się grami fabularnymi (RPG), planszowymi i wideo. Do jego innych zainteresowań należy m.in. fantastyka, komiks superbohaterski, koszykówka i science-fiction z uniwersum Gwiezdnych Wojen na czele. Entuzjasta szeroko pojętej popkultury i piwa kraftowego. Prywatnie szczęśliwy mąż i ojciec dwójki dzieci.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *