Nie ma chyba osoby, której należy przedstawiać i opisywać kultową już grę Space Invaders, stworzoną przez Tomohiro Nishikado. Każdy – nawet najmłodszy – gracz kojarzy specyficzny i oryginalny widok pikselowego statku kosmicznego, przebijającego się przez hordy najeźdźców z innej planety. Ale to był rok 1978 – a czy dziś rynek potrzebuje „shoot’em up’ów”?
Miejsce Pawarumi we wszechświecie
Pierwsza (i jak na razie jedyna) produkcja francuskiego studia Manufacture już na samym początku stara się nawiązywać do klasyki gatunku i tym samym swojego pierwowzoru. Rozpoczynając swoja przygodę z tym tytułem, już na wstępie mamy wrażenie, że jest to produkcja typowo automatowa, posiadająca zarówno najlepsze, jak i najgorsze cechy swojego gatunku. Czy taka gra ma szanse zaistnieć i sprzedać się w dzisiejszych czasach? Odpowiedź brzmi: tak. O ile będzie wyróżniał się na tle masy innych, podobnych produkcji.
O czym to jest?
Jeśli po historii opowiadanej w Pawarumi oczekujecie wielowątkowości oraz dynamicznych zwrotów akcji, zapierających dech w piersiach niczym pierwsze sezony „Gry o Tron”, to radzę sukcesywnie i z uporem maniaka pomijać intro (najprawdopodobniej po jego obejrzeniu będziecie po prostu rozczarowani, a po co pozbawiać się marzeń i złudzeń). Nie znajdziemy tu rozbudowanej fabuły, która sprawiłaby, że po dłuższej chwili gry musielibyśmy odłożyć konsolę i ułożyć sobie „to wszystko” w głowie. Zaoszczędzimy również na brulionie i wkładach do długopisów, gdyż sporządzanie notatek również będzie zbędne. Niemniej „coś” się w Pawarumi dzieje. Tyle że ma się wrażenie, że to „coś” jest tam tylko i wyłącznie dlatego, że musi być i bez niej to wszystko nie trzymałoby się przysłowiowej… całości. Fabuła przedstawiana na ekranie Switcha nie odstaje w żaden sposób od typowych przedstawicieli gier tego gatunku. Oto młoda i ponętna (na swój sposób) bohaterka obejmuje stery wiernego statku kosmicznego, aby uratować ludzkość przed inwazją obcych. Niby nic nowego, lecz z drugiej strony trudno oczekiwać fajerwerków po produkcji, która ma nam pozwolić zażyć czystej rozrywki, polegającej na masakrowaniu kolejnych fal najeźdźców zmierzających w nasza stronę.
Czy w to się dobrze gra?
Gdybym napisał, że grafika Pawarumi to istny majstersztyk, to pewnie nigdy już nie mógłbym spojrzeć w oczy Linkowi z The Legend of Zelda: Breath of the Wild. Grafika jest „ok” i tylko „ok” (nawet jak na możliwości Nintendo). Gra poruszająca tematykę sci-fi i walki o przetrwanie ludzkości zdecydowanie mogłaby wyglądać lepiej, a jednocześnie znamy przykłady, gdy ze Switcha dało radę wykrzesać zdecydowanie więcej, niż w przypadku Pawarumi widać na ekranie. Efekt leciutkiego rozczarowania tą kwestią potęguje raczej średnie zoptymalizowanie tytułu. Już na samym początku – oglądając wprowadzenie – zauważyć można lekkie przycięcia i spadki płynności, które na szczęście nie występują w trakcie samej rozgrywki.
W moim odczuciu, na zdecydowana pochwałę zasługuje udźwiękowienie produkcji i choć może przemawia przeze mnie sentyment do lat młodości i prowadzenia batalii na automatach, to po prostu dobrze mi się grało przy tak dobranej muzyce… tym bardziej, że odgłosy wszechogarniającej walki skwapliwie ją zagłuszają.
Interfejs i sposób prowadzenia naparzaniny, a także nawigowania naszym statkiem, jest naprawdę przyjemny i intuicyjny (choć zalecam przejście samouczka, ponieważ z samą rozgrywką łączy się pewna innowacja). Na dobrą sprawę, w kwestii sterowania interesuje nas gałka lewego analoga oraz cztery podstawowe przyciski funkcyjne z prawego. W celu anihilacji najeźdźców, do dyspozycji mamy trzy typy broni/pocisków, które to w różnoraki sposób reagują w kontakcie z poszczególnymi typami wrogów. Najeźdźców, z którymi musimy się zmierzyć, mamy kilka rodzajów i różnią się – podobnie jak nasza broń – kolorami. Zależnie od tego, jaką bronią pozbędziemy się ich z tego świata, będzie miało to inne konsekwencje dla nas i naszego statku. I tak poszczególne typy uzbrojenia w kontakcie z pojazdami wroga mogą nam ładować pasek energii (tzw. Super Ataku), regenerować tarczę naszego wehikułu lub po prostu zadawać większe obrażenia. To wszystko w kwestii broni i walki. Nie doświadczymy tu dodatkowych bonusów w postaci innej amunicji czy silniejszego lasera. Skazani jesteśmy od samego początku na te trzy typy broni i choć na pierwszy rzut oka to niewiele, zapewniam was, że w połączeniu z kilkoma typami wrogów, taka koncepcja rozgrywki pozwala na wprowadzenie taktyki do naszej gry. Nie wystarczy już bezmyślnie mknąć do przodu z wciśniętym jednym przyciskiem funkcyjnym, odpowiadającym za wyrzucanie kolejnych tysięcy pocisków. Należy odpowiednio dobierać typ broni do przeciwnika, co w połączeniu z koniecznością unikania ataków wroga, urozmaica rozgrywkę w znaczny sposób.
Kolejnym rozwiązaniem, na jakie skusili się producenci, to brak możliwości spożytkowania naszej zdobyczy punktowej. Twórcy gry nie przewidzieli możliwości awansu ani ulepszania statku, którym dysponujemy. Nie ma, jakże modnego w dzisiejszych produkcjach, drzewka rozwoju. Takie działanie to swego rodzaju miecz obusieczny, gdyż z jednej strony nie musimy analizować, na co wydamy każdy zarobiony punkt doświadczenia i tym samym możemy skupić się na rozgrywce, z drugiej jednak czyni to grę w pewnym stopniu powtarzalną i liniową.
Najbardziej chyba boli brak trybu multiplayer oraz ograniczona do 5 liczba etapów (misji). Już po kilku godzinach gry mój nick zapełnił znaczącą część tabeli najwyższych wyników, a z chęcią zagrałbym ze znajomymi. I zagram… tyle że w bardzo ograniczony sposób, gdyż mój Switch będzie wędrował z rąk do rąk oraz nie pogram sobie chociażby w trybie kooperacji. Długość zabawy niestety również nie powala. A fakt, iż nie możemy wybiórczo rozpocząć kolejnego etapu, do którego już doszliśmy, sztucznie wydłuża rozgrywkę.
Czy jest aż tak źle?
Każdy czytający może dojść do wniosku, że „zbeształem” studio Manufacture, a samo Pawarumi zmieszałem z błotem… Niemniej, ta gra to świetna produkcja, która na Switchu sprawdza się wręcz genialnie (oprócz może tych lagów podczas filmowych wstawek). Łatwy i czytelny interfejs oraz tematyka czynią z dzieła Francuzów port idealny na przenośna konsolę od Nintendo. Nikt nigdy nie oczekiwał od shoot’em up’ów niczego innego jak pełnokrwistej rozwałki nacierających hord wrogów, a takie właśnie jest Pawarumi. Nie jest to produkcja hybrydowa. Nie znajdziemy w niej naleciałości z innych gatunków gier. Dla fanów tego typu pozycji to prawdziwy rodzynek, który w połączeniu z faktem, iż teraz będzie można zagrać wszędzie oraz w każdej chwili, czyni z Pawarumi prawdziwy must-have dla wielbicieli shoot’em up’ów.
Mission accomplished!
Przechodzimy do nieuniknionego podsumowania recenzji, które mimo wszystko nie jest kwestia łatwą i prostą. Aby odpowiedzieć sobie na pytanie „czy warto wydać ciężko zarobione (lub zdobyte od babci) pieniądze na tę pozycję?”, proponuję zastanowić się, czego oczekujemy od produkcji na Switcha? Jeśli pragniemy epickich przygód z rozbudowanymi mechanikami, fabułą oraz gier pięknych audiowizualnie… To raczej Pawarumi nas nie zachwyci. Niemniej, to kawał dobrego shoot’em up’a, który świetnie sprawdzi się jako oderwanie od „cięższych” pozycji lub gierka na wolne 10/15 minut oraz podróż. Sam, pomimo wielu zastrzeżeń, sięgam po tę produkcję bardzo często i robię to zarówno dla zabicia czasu i chęci usmażenia kilku kosmitów, jak i kierując się pokusą wyśrubowania wyniku.
Podziękowania dla PR Hound za dostarczenie gry do recenzji.
Redaktor
Łukasz "Marian" Kominiarek
Gdy pewnego dnia zobaczyłem na Internetach recenzję Zeldy: Breath of the Wild, zrozumiałem, że muszę w nią zagrać. Właśnie ta myśl skłoniła mnie do zakupu Switcha, którego zdecydowanie nie żałuję. Moja ścieżka gracza jest chyba typowa dla osób wychowywanych w latach 90-tych: Pegasus, PC, następnie PlayStation oraz Switch. Jako ojciec i mąż prawdziwie doceniam wszystkie zalety płynące z hybrydowej konstrukcji produktu Nintendo.