Pokémon Sword & Shield to niewątpliwie najbardziej kontrowersyjne gry w tej kultowej serii. Fanów podzieliła decyzja twórców o całkowitym usunięciu niemal 500 stworków i wielu lubianych mechanik, w zamian proponujących niewiele nowości. Postanowiłem podejść do ósmej już generacji Pokémonów z czystym umysłem, unikając lawiny przecieków przed premierą i negatywnych komentarzy internautów. Odczucia po wizycie w regionie Galar mam mimo wszystko mieszane.
Przygodę rozpoczynamy zupełnie tak samo, jak we wszystkich poprzednich odsłonach serii. Wcielamy się w młodego, początkującego trenera, otrzymujemy pierwszego Pokémona i wyruszamy w podróż, aspirując do objęcia stanowiska czempiona. W regionie Galar, który przyjdzie nam eksplorować, walki Pokémonów są narodowym wydarzeniem. Co roku organizowane są mistrzostwa, tzw. Gym Challenge, w których udział biorą trenerzy specjalnie wyznaczeni do tego przez ważne osoby – łut szczęścia sprawił, że Leon, obecny czempion Galar, jest naszym sąsiadem, więc to on popchnie nas do wzięcia udziału w turnieju.
Czy już wszystkie masz?
Dzięki dość enigmatycznemu marketingowi nowych gier, podszedłem do nich w dużej mierze na ślepo. Odkrywanie 81 nowych Pokémonów było więc dla mnie świetną niespodzianką i zaskoczeniem, a projekty stworków w większości bardzo mi się spodobały. Pojawiło się też kilka wcześniej niedostępnych połączeń typów, jak chociażby Trująco/Elektryczny, co jest fajnym urozmaiceniem.
Powracają również regionalne warianty poszczególnych Pokémonów – mechanika wprowadzona w Sun & Moon. Tych jest dosyć mało, bo jedynie 13, jednak niektórym dodano nowe ewolucje, co tchnęło trochę życia w kilka zapomnianych gatunków. Moim faworytem jest galarska Corsola, która zmieniła typ z Water/Rock na Ghost i zyskała wyższą formę. To nie tylko świetnie zaprojektowany Pokémon, ale i smutny komentarz na temat obecnego stanu środowiska – Cursola jest, dosłownie, martwą rafą koralową. Nie rozumiem jednak, dlaczego Meowth ponownie pojawił się w lokalnej odsłonie. Wolałbym, aby swoje pięć minut dostały też pozostałe stworki.
Podobnie jak w Let’s Go: Pikachu & Eevee, Pokémony pojawiają się w świecie gry, reagując w rozmaity sposób na naszą obecność. Niektóre będą rozpaczliwie uciekać, inne ścigać nas do ostatniej kropli potu, a kilka z nich spotkamy tylko w trzęsących się krzakach, aby zachęcić nas do szczegółowego badania każdej lokacji. Sprawia to wrażenie, że świat Pokémonów faktycznie tętni życiem i wydaje się autentyczny.
Go big or go home
W nowych grach nie uświadczymy znanych i lubianych Mega Ewolucji czy Ruchów Z. Zamiast tego wprowadzono nową mechanikę – Dynamax. W niektórych walkach będziemy mogli powiększyć swojego Pokémona do kolosalnych rozmiarów na okres trzech tur, zwiększając tym samym jego liczbę punktów życia, wachlarz ruchów, a czasami nawet wygląd – to zjawisko znane jest jako Gigantamax. Przyznam, że to całkiem sprytne połączenie walorów Mega Ewolucji i Ruchów Z, które pasuje do klimatu Gym Challenge i pompy, jaka wylewa się z ekranu w trakcie rozgrywki. Dzięki temu, że z Dynamaxu możemy skorzystać wyłącznie w określonych bitwach, każda taka sytuacja staje się wyjątkowa i można bardziej ją docenić.
Sporo zmieniło się też w kwestii sztandarowych dla serii Gymów. Walki o odznakę poprzedzają tzw. Gym Missions. Misje są rozmaite – niekiedy musimy przejść Pokémonowy quiz, zapędzić stado Wooloo do wyznaczonego miejsca czy utorować sobie drogę w wodnym labiryncie. To zgrabne połączenie Trial Challenge z Sun & Moon ze znaną formułą Gymów, które dostarcza sporo frajdy. Niektóre zadania wydawały mi się jednak dosyć leniwe – z każdą kolejną odznaką entuzjazm opadał, bo twórcom chyba skończyły się pomysły na ciekawe zagadki.
Walki o odznaki w Sword & Shield są zdecydowanie największym widowiskiem w serii. W szranki z liderami staniemy na ogromnych stadionach wypełnionych widzami, dzięki czemu możemy się poczuć jak prawdziwa wschodząca gwiazda. Tam też będziemy mogli skorzystać z Dynamaxu, co jeszcze bardziej podkręca emocje i zagrzewa do bitwy. Początkowo liderzy faktycznie stanowili dla mnie wyzwanie, jednak Pokémony kilku ostatnich pokonywałem często jednym ruchem – nawet w ich gigantycznej formie. Warto też wspomnieć, że zależnie od wersji, w jaką gramy, zmierzymy się z mistrzami innych typów. W Sword zawalczymy w walczącym i kamiennym Gymie, a w Shield w lodowym i… dusznym? Duchowym? No, z Pokémonami duchami.
Miecz i tarcza
Po świetnym fabularnie Sun & Moon, od nowych gier oczekiwałem jeszcze lepiej napisanych bohaterów i historii. Niestety, Sword & Shield w tej kwestii zdecydowanie mnie zawiodło. Postacie są wtórne i nijakie, a część z nich wykorzystuje nawet animacje z poprzednich gier. Na uznanie zasługuje Bede – nasz rywal, który dąży do określonego celu i faktycznie ewoluuje wraz z postępem fabuły. Spodobał mi się również charakter Hopa. Choć początkowo uznawałem go za słabą kopię Haua z Aloli, to ostatecznie zrozumiałem jego motywacje. To chłopak żyjący w cieniu swojego sławnego brata, który ma trudności ze znalezieniem własnej drogi życia. Fakt, że na końcu odnajduje powołanie, jest całkiem satysfakcjonujący, a Hop zdecydowanie zyskał w moich oczach.
Fabuła Sword & Shield oscyluje wokół zjawiska Dynamaxu oraz legendy o starożytnym bohaterze, który ocalił niegdyś region Galar przed niezidentyfikowanym złem. Opowieść poprowadzona jest mocno powierzchownie, przez co trudno jest w ogóle się nią zainteresować. Tym bardziej, że gra zdaje się traktować gracza jak idiotę, który nie będzie kwestionował nielogicznych wydarzeń. Sam fakt, że bransoleta potrzebna do Dynamaxowania spada nam dosłownie z nieba i żadna z postaci dookoła nie widzi w tym absolutnie nic dziwnego jest absurdalny.
Brakowało mi też bardzo jakiegokolwiek antagonisty. W trakcie podróży natkniemy się kilka razy na Team Yell – grupę fanów jednej z postaci, których głównym celem jest utrudnianie pozostałym uczestnikom Gym Challenge zdobywania odznak. Powody, dla których pojawiają się podczas rozgrywki są idiotyczne, a cała organizacja przypominała mi nieudolną kopię Team Skull. A szkoda, bo drzemie w tym koncepcie niewykorzystany potencjał.
Największe zastrzeżenia mam do zakończenia fabuły. Motywacje „głównego złego” są – ponownie – absurdalne i w żadnym momencie gry niewyjaśnione, przez co trudno cokolwiek z tej historii zrozumieć. Sword & Shield pełne są nielogicznych rozwiązań, a opowieść potraktowano po macoszemu. Najważniejszym wątkiem staje się więc Gym Challenge, kiedy region wzorowany na Wielkiej Brytanii miał bardzo duży potencjał. Razi też brak jakichkolwiek nawiązań do Kalos, a wydawać by się mogło, że te dwa światy mają ze sobą mnóstwo wspólnego.
Breath of Galar
Inspirowany Wielką Brytanią region Galar to dość ciekawe połączenie industrializmu i dzikiej natury. Duża część tego świata to tzw. Wild Area – ogromny obszar, który możemy swobodnie eksplorować w każdym momencie w grze. Spotkamy tam bardzo silne Pokémony, które złapiemy tylko pod warunkiem posiadania określonej ilości odznak, pozbieramy masę ukrytych przedmiotów i, po raz pierwszy w serii, przejmiemy kontrolę nad kamerą – choć jej kąt jest akurat mocno ograniczony.
Wild Area zdawało mi się dość mocno odstawać stylistycznie od reszty regionu. Zawieszone gdzieś pomiędzy realizmem a Pokémonową kreskówkowością wywoływało u mnie mieszane uczucia. Składał się też na to fakt, że ilość gatunków, które możemy tam spotkać, jest zatrważająca – jakby twórcy chcieli naćkać ich tam jak najwięcej, bez większego zastanowienia. W oczy gryzą również dynamiczne zmiany pogodowe w tej lokacji. Dosłownie kilka kroków dzieli nas od burzy piaskowej do gradobicia, zachmurzenia czy deszczu. Dużo lepiej i wiarygodniej by to wyglądało, gdyby warunki atmosferyczne zmieniały się w całym Wild Area np. co godzinę, zamiast tej chaotycznej mieszanki.
A jeśli eksploracja i walki chwilowo nas zmęczą, warto rozbić obóz, co możliwe jest w niemal każdym miejscu w grze. W tym trybie możemy pobawić się ze swoimi Pokémonami i… ugotować curry. Minigierki kulinarne pojawiały się już wcześniej w serii, jednak w Sword & Shield na ugotowanie czeka aż 151 różnych potraw. Na początku musimy wybrać kluczowy składnik – chleb, puszkę fasoli, makaron czy mleko kokosowe – i dopasować do tego odpowiednie jagody o zróżnicowanym smaku. Wtedy rozpoczyna się właściwa zabawa, w której musimy machać i kręcić kontrolerem, aby rozpalić ogień i zamieszać w naszym kotle. Zależnie od tego, jak sobie poradziliśmy, dostaniemy jedną z pięciu ocen. Gotowanie curry uszczęśliwia nasze stworki, leczy je i gwarantuje im punkty doświadczenia. To fajna odskocznia od zwykłej rozgrywki, choć zamiast 151 rodzajów curry wolałbym więcej nowych Pokémonów.
PokéMMO
Łącząc się z internetem, w Wild Area zobaczyć będziemy mogli innych graczy z naszej listy znajomych na Switchu, biegających radośnie we wszystkie strony. Rozmawiając z nimi, otrzymamy przedmioty; możemy też odwiedzać ich obozy i gotować razem curry. Mamy też dostęp do Y-Comm, czyli listy wszystkich sieciowych funkcji. Tam znajdziemy opcję wymiany czy walki z innymi i będziemy na biężąco informowani o postępach naszych przyjaciół. Brakowało mi bardzo GTS, czyli swoistego serwisu aukcyjnego, gdzie mogliśmy oferować swoje Pokémony w zamian za konkretnego stworka, wskazanego przez nas. Nie rozumiem powodów, dla których ta opcja została usunięta, bo znacznie usprawniało to wymianę Pokémonów i uzupełnianie Pokédexu.
Główną nowością w Sword & Shield są jednak tzw. Max Raid Battles. W 4-osobowej drużynie możemy stanąć do walki ze specjalnym stworkiem w jego Dynamaxowej, a czasem nawet Gigantamaxowej formie. W trakcie bitwy jedna osoba może Dynamaxować swojego Pokémona, zwiększając tym samym szansę na zwycięstwo. Rajdy mają różne poziomy trudności i te najwyższe naprawdę stanowią wyzwanie. Udział w nich gwarantuje nam rzadkie przedmioty i sporo frajdy. Bardzo trudno jest jednak znaleźć pełną drużynę – udało mi się tego dokonać tylko raz. W pozostałych sytuacjach musiałem uzupełniać puste miejsca botami, których AI jest na tyle słabo zaprogramowane, że w walce nie stanowią żadnego pożytku, a wręcz ją utrudniają. Mam nadzieję, że kod sieciowy Sword & Shield zostanie usprawniony w jakimś patchu, bo na ten moment z wielu funkcji sieciowych nie da się swobodnie korzystać.
Krok w przód, krok w tył
Sword & Shield rozwija wiele znanych z poprzednich odsłon mechanik, jednocześnie jednak zaniedbuje te, które są w grach od lat. Najbardziej kontrowersyjna decyzja twórców dotyczy całkowitego usunięcia prawie 500 Pokémonów z gry. Nie przejąłem się tym zbytnio, bo nie mam w zwyczaju przesyłania stworków z dawnych gier, jednak rozumiem oburzenie dużej części fanów. Tym bardziej, że w niechybnej trzeciej wersji przywrócenie wszystkich pozostałych gatunków będzie reklamowane jako nowość. Ale to, że Pokémony służą wyłącznie zarobkowi, wiemy nie od dziś.
Powróciła znana i lubiana przez graczy możliwość edytowania wyglądu swojego trenera. Tym razem funkcji jest więcej niż kiedykolwiek – możemy przebierać w dziesiątkach różnych ubrań we wszystkich kolorach tęczy, zmienić kolor włosów i soczewek, a nawet dopasować kształt brwi. Ucieszyło mnie ogromnie, że przy wyborze fryzury pojawia się jej wizualizacja – może to wydawać się oczywiste, jednak czekaliśmy na ten detal 6 lat. Za ogrom opcji w kwestii utworzenia swojego Pokémonowego „ja” Game Freak należy się pochwała.
Irytował mnie dość mocno fakt, że cykl dobowy w trakcie wątku fabularnego funkcjonuje jedynie w Wild Area. W praktyce wygląda to tak, że choćbyśmy grali w środku nocy, to skryptowane wydarzenia będą często odgrywać się w biały dzień. Czyżby twórcom nie chciało się stworzyć kilku wariantów poszczególnych cut-scenek? Prawdopodobnie tak. Po ukończeniu gry czas zbiega się z tym rzeczywistym, jednak takie rozwiązanie wydaje mi się być oznaką zwykłego lenistwa.
Spodobała mi się natomiast nowa kategoria przedmiotów. Technical Records, w skrócie TR, to staroszkolna odmiana TMów. Zapisane są na nich silne ruchy, których możemy nauczyć swoje Pokémony, jednak niszczą się po jednorazowym użyciu. W związku z tym na zwykłych TMach znajdziemy bardziej pospolite ataki. To rozwiązanie zachęca do brania udziału w rajdach i eksploracji Wild Area, jak również utrudnia szybkie stworzenie drużyny pełnej koksów. Dla mnie – strzał w dziesiątkę.
Fajne są również te mniejsza usprawnienia, jak chociażby możliwość pominięcia samouczka łapania Pokémonów, o którą fani prosili od kilkunastu lat. Nareszcie możemy też dopasować głośność poszczególnych dźwięków gry do naszych upodobań, jednak potrzebujemy do tego specjalnego przedmiotu. Pojawiła się też funkcja autozapisu, lecz ta do Pokémonów mi zupełnie nie pasuje – wyłączyłem ją na samym początku.
Największy problem mam jednak z poziomem trudności nowych gier. Przedmiot Exp. Share już nie istnieje – zamiast tego cała drużyna od początku gry zyskuje doświadczenie, bez względu na to, czy brała udział w walce. W efekcie Pokémony levelują za szybko i bitwy szybko przestają stanowić jakiekolwiek wyzwanie. Ponownie nie zobaczymy też HMów – specjalnych ruchów wykorzystywanych do pozbywania się przeszkód podczas eksploracji. Pływać możemy na rowerze (?), a latać do odwiedzonych lokacji praktycznie od początku gry z poziomu menu. Czekam na dzień, w którym Game Freak zaimplementuje różne poziomy trudności dla graczy, zamiast wrzucać wszystkich do jednego worka i zmuszać ich do kreatywnego utrudniania sobie rozgrywki na własną rękę.
Ukończenie głównego wątku fabularnego zajęło mi 30 godzin gry. I niestety wtedy nasza podróż właściwie się kończy. Region Galar jest do bólu liniowy, przez co poza Wild Area nie mamy żadnych nowych lokacji do odkrycia. Epizod z łapaniem Pokémona z okładki jest śmiesznie krótki i nieciekawy. Sam fakt, że w grze mamy tylko trzy legendarne stworki do złapania, podczas gdy w poprzednich odsłonach stanowiło to lwią część post-game, zwyczajnie smuci. Poza udziałem w rajdach, uzupełnieniem Pokédexu i walkach w Battle Tower, Pokémon Sword & Shield nie oferuje nam niczego po zakończeniu rozgrywki.
Pięknie i paskudnie zarazem
W kwestii oprawy graficznej, Pokémon Sword & Shield są zdecydowanie najpiękniejszymi grami w serii. Jako gry same w sobie zbliżone są jednak bardziej do ery PlayStation 3. Region Galar jest niezwykle malowniczy, pełen bardzo ciekawej architektury, miasta są ogromne i zróżnicowane, a kolory wręcz wylewają się z ekranu. Niektóre lokacje naprawdę zapierają dech w piersiach. Efekt psują jednak drobne szczegóły, które można było naprawić niewielkim nakładem pracy. W oczy rzucają się choćby niesławne drzewa, które z bliska wyglądają paskudnie, albo niewzburzona tafla wody, mimo szalejącej w niej gromady Gyaradosów. Denerwują też identyczne modele NPCów, recykling animacji z poprzednich odsłon i zasięg renderowania terenu. Bohaterowie, Pokémony i elementy otoczenia potrafią zmaterializować się tuż przed naszymi oczami, a to zew gier z wczesnych lat 2000.
Nie pomaga też fakt, że Sword & Shield są kiepsko zoptymalizowane. W trakcie samotnej rozgrywki obraz utrzymuje 30 FPSów w trybie przenośnym i stacjonarnym, jednak wszystko się zmienia, gdy przebywamy w Wild Area z połączeniem sieciowym. Gameplay drastycznie spowalnia, interakcje następują z dużym opóźnieniem, a kilka razy gra całkowicie mi się wyłączyła. Takie sytuacje nie powinny mieć miejsca w finalnym produkcie.
Ścieżka dźwiękowa w Pokémonach zawsze była elementem, który czynił dla mnie całe doświadczenie o wiele przyjemniejszym. Na pochwałę zasługuje muzyka z walki z liderem, która niesamowicie zagrzewa do walki. Utworów jest jednak bardzo mało – jeden z nich odtwarzany jest w kilku różnych lokacjach, co ponownie jest przejawem lenistwa ze strony Game Freak.
Dużo bardziej filmowy charakter fabuły niesie również ze sobą spore niedopatrzenie. Bohaterowie nadal nie przemawiają własnym głosem i zmuszeni jesteśmy czytać ściany tekstu. Dubbing bardzo by się tym grom przydał, a umówmy się – Game Freak miał zarówno środki, jak i czas, aby o to zadbać.
Żegnaj, Galar
Przeniesienie Pokémonów na znacznie potężniejszą konsolę stwarzało idealne warunki do zrewolucjonizowania serii. To mogły być najlepsze gry w historii serii, jednak usunięcie sporej części zawartości, głupkowata fabuła oraz perfidne lenistwo twórców sprawiły, że otrzymaliśmy produkt niedopracowany. Pora, by Game Freak w końcu posłuchał swoich fanów i odpowiedział na ich potrzeby, bo zasługują na znacznie więcej. Ale nie zrozumcie mnie źle – bawiłem się w Sword & Shield naprawdę dobrze i to nadal te same Pokémony, które pokochałem lata temu. Obawiam się jednak, że nic nie zachęca mnie do powrotu do Galar.
Redaktor
Kosma Staszewski
„Złapałem je wszystkie” więcej razy, niż wypadałoby się przyznać. Z produktami Nintendo utrzymuję niezdrową relację od wielu lat, lecz na szczęście uczucia wydają się być odwzajemnione. Na stronie możecie przede wszystkim przeczytać moje recenzje gier, choć wieloma czynnościami – jak chociażby korektą tekstów – zajmuję się zakulisowo. Nic nie przebije dla mnie dobrej kawy flat white.