19 lat. 19 długich lat. Tyle Nintendo kazało nam czekać na kontynuację przygód Samus Aran, chyba najsłynniejszej międzygwiezdnej łowczyni nagród. Mieliśmy co prawda po drodze całkiem solidny remake, Metroid: Samus Returns, ale to pierwszy od niemalże dwóch dekad zupełnie nowy Metroid w klasycznym stylu 2D. Muszę przyznać, że do gry podchodziłem w równiej mierze z ogromnym entuzjazmem, jak i sporym niepokojem. A jeśli okaże się, że formuła po tak długim czasie utraciła już część swojej magii? Szczęśliwie, obawy okazały się płonne. Samus powróciła w wielkim stylu i zadowoli nie tylko weteranów potyczek ze space pirates, ale też zupełnie nowych fanów serii – a takich z pewnością po Dread przybędzie całkiem pokaźna grupa.
Gwiezdna Saga
Zakończenie ostatniej gry z serii z 2002 roku, Metroid: Fusion, sugerowało, że Samus raz na zawsze zażegnała dwa największe zagrożenia czyhające na całą galaktykę. Krwiożercze Metroidy zostały wymazane z egzystencji, a równie groźna forma życia, zmiennokształtna Parasite X, wyginęła wraz z wysadzeniem przez naszą bohaterkę planety SR388. Odpoczynek nie jest jednak dany galaktycznej łowczyni nagród. Gdy Samus dowiaduje się, że na planecie ZDR zarejestrowano ślady wciąż żywych Parasites X, niezwłocznie udaje się ona na jej powierzchnię, żeby raz na zawsze zneutralizować zagrożenie dla ludzkości. Niestety, krótko po lądowaniu Samus przegrywa potyczkę z tajemniczym wrogiem i traci większość swoich umiejętności zdobytych w poprzednich grach. Jeśli chce przeżyć, będzie musiała ponownie zdobyć części swojego pancerza i zmierzyć się nie tylko z lokalną fauną, ale także zbuntowanymi robotami znanymi jako EMMI. Tym razem to łowca stanie się zwierzyną.
Radość eksploracji
Jeśli chodzi o gameplay, weterani serii od razu poczują się jak w domu. Główną osią zabawy jest tu oczywiście eksploracja niegościnnej planety, szukanie ukrytych przejść i usprawnień dla Samus – a jest ich całe zatrzęsienie, zarówno tych znanych z wcześniejszych gier, jak i kompletnych nowości. Ta część nie zmieniła się jakoś diametralnie, ale, podobnie jak w starszych tytułach, po prostu niesamowicie wciąga. Metroid Dread zwyczajnie nie da się odłożyć, bo zawsze ciekawi nas, co znajdziemy za chwilę. Działa tu coś, co nazywam żartobliwie “syndromem kolejnego pokoju” – gracz zawsze obiecuje sobie, że wyłączy grę po przejściu kolejnego pomieszczenia, tylko po to, żeby obudzić się z przekrwionymi oczami o 3 nad ranem, nadal dzierżąc w rękach pada.
Niewątpliwie eksploracja jest tak uzależniająca również dlatego, że zgodnie z klasyczną metroidvaniową tradycją, nowe ścieżki otwierają się przed nami w miarę zdobywania kolejnych usprawnień, a Dread nęci nas do powrotu do poprzednich obszarów w celu zebrania dostępnych teraz ulepszeń. Jednym usprawnieniem, którego nie pokochałem od samego początku, ale później naprawdę doceniłem, jest to, że w ciągu gry kilkukrotnie zostanie nam tymczasowo odcięta możliwość eksploracji starszych obszarów (będzie można do nich wrócić dopiero później). Pomaga to nieco z pewnym mankamentem, z którym zawsze mierzyła się ta seria – przy ogromnym obszarze do eksploracji łatwo jest zgubić wątek i nie wiedzieć, gdzie udać się w danym momencie.
Kosmiczny arsenał
Nie obędzie się oczywiście bez potyczek z nieprzyjemnymi stworzeniami zamieszkującymi ZDR. Są one równie satysfakcjonujące jak w poprzednich częściach. Cieszy też to, że powróciła wprowadzona w Metroid: Samus Returns “kontra” – nasza bohaterka może przerwać szarżę rozwścieczonych przeciwników za pomocą silnego ciosu, a następnie wykończyć ich jednym strzałem. Szczególną frajdę jednak sprawiły mi starcia z bossami. Twórcy wyraźnie podkręcili ich poziom trudności (nie oszukujmy się, w pozostałych Metroidach nigdy nie były one specjalnie skomplikowane). Daleko im oczywiście do poziomu Dark Souls, ale do większości z nich musiałem podchodzić ładnych kilka razy. Co ważne – nigdy nie były one jednak frustrujące. Kiedy przegrywałem, dokładnie wiedziałem, gdzie popełniłem błąd, a każdy kolejny upadek Samus przybliżał mnie do zrozumienia zwycięskiej strategii. Ich trudność często polega na tym, że wymagają one bardzo sprawnego operowania szerokim wachlarzem umiejętności bohaterki – nie ma szansy, że przejdziemy je, stojąc w kącie i szyjąc do bossa z działka. Szczególną radochę sprawiła mi walka z jednym z pierwszych bossów, znanym dobrze fanom serii Kraidem. To prawdziwa uczta dla weteranów. Jedyne, do czego w sumie mogę się tu przyczepić, to sterowanie, które bywa miejscami dość toporne. Ponieważ nasza postać ma do dyspozycji tyle gadżetów, często do ich użycia wymagane jest naciśnięcie kilku przycisków naraz. Opanowanie całej klawiszologii może zająć trochę czasu.
W kosmosie nikt nie słyszy twoich krzyków
Choć nie każdy o tym wie, seria Metroid zawsze czerpała pełnymi garściami inspiracje z filmowej serii Obcy. Nie jest więc dziwne, że już w starszych tytułach widzieliśmy pewne elementy, które miały nawiązywać do kina grozy. W Dread ten element został nieco podkręcony, choć nadal trudno nazwać najnowszą przygodę Samus horrorem. Za dużą część tej “dusznej” atmosfery odpowiadają dwa elementy – walki z bossami oraz starcia ze wspomnianymi wcześniej EMMI. Jeśli chodzi o bossów, design niektórych z nich spokojnie mógłby znaleźć się w którejś części Dark Souls. Nie to jest jednak najważniejsze. EMMI potrafią naprawdę przyspieszyć bicie serca. Ich idea jest banalnie prosta – kiedy pierwszy raz je napotykamy, nie mamy z nimi żadnych szans na równą walkę. Jeśli EMMI dogoni Samus, czeka ją natychmiastowa śmierć. Jedynym sposobem na przetrwanie jest ciągła ucieczka lub ukrywanie się (tu szczególnie przydatny jest Phantom Cloak, który zdobędziemy około ⅓ czasu rozgrywki). Dopiero po znalezieniu specjalnego wzmocnienia (Omega Cannon) możemy im wyrządzić jakąkolwiek krzywdę – a nawet wtedy będziemy musieli wykazać się zimną krwią i celnym okiem, bo inaczej EMMI szybko zakończy naszą próbę zemsty. To wszystko sprawia, że nawet kiedy Samus radzi sobie świetnie z szeregowymi przeciwnikami, nadal czujemy ciągłe zagrożeni,e trafiając do obszaru, gdzie grasują roboty. To naprawdę doskonały zabieg, który świetnie współgra z resztą przygody w Metroid Dread.
Strach bywa piękny
Bijąc się w pierś, muszę wyznać, że początkowo nie byłem fanem oprawy wizualnej Metroid Dread. Po zobaczeniu pierwszych screenów, styl 2.5D nie zrobił na mnie zbyt pozytywnego wrażenia – zawsze byłem raczej entuzjastą solidnego, pięknie wykonanego 2D. Trzeba jednak przyznać, że reakcje są zupełnie inne podczas właściwej zabawy. Grafika, szczególnie w licznych cutscenkach, naprawdę imponuje. Poprzednie Metroidy w sumie nie korzystały ze scenek (było ich może kilka na całą grę), tutaj natomiast Nintendo postawiło na prawdziwą filmowość całego przedsięwzięcia. Niewątpliwie w pozytywnym odbiorze szaty graficzne pomaga też to, że gra działa w 60 FPS, zarówno w trybie przenośnym, jak i na telewizorach. Co prawda przy niektórych bossach zdarzają się małe “chrupnięcia” i spadki klatek, ale nie wpływają one znacząco na rozgrywkę.
Triumfalny powrót po latach
Nie sądziłem, że kiedykolwiek to napiszę, ale Metroid Dread jest prawdziwym pretendentem do zdetronizowania niekwestionowanego króla serii, czyli Super Metroid. Najnowszy tytuł od Nintendo bierze wszystko, co wspaniałe w dawnych grach, podkręca to powyżej skalę, jednocześnie nie bojąc się wypróbowywać nowych, ciekawych idei. To pozycja obowiązkowa, niezależnie od tego, czy śledzisz przygody Samus Aran od czasów jej debiutu na NESie, czy dopiero na Switchu złapałeś bakcyla Nintendo. Naprawdę warto.
Cena w eShopie: 249,80 zł
Podziękowania dla ConQuest Entertainment za dostarczenie gry do recenzji.
Redaktor
Zimny
Fan gier indie, strategii, RPG, Nintendo i wszystkiego co ma związek z retro gamingiem. Swego czasu współtworzyłem jedną z największych polskich stron o jRPG. Z wykształcenia jestem anglistą, a w “prawdziwym życiu” pracuję nad przeróżnymi projektami IT.