Seria gier The Walking Dead towarzyszy nam od 2012 roku. Przełomowa jak na swój czas, zapoczątkowała gatunek „interaktywnych filmów” i wciągała swoją fabułą oraz wpływem decyzji gracza na wydarzenia na ekranie. Ojczyste studio cyklu, Telltale Games, zbankrutowało w listopadzie ubiegłego roku, stawiając przyszłość marki pod znakiem zapytania. Ostatnie dwa odcinki czwartego, ostatniego sezonu, niczym zombie powróciły do życia pod skrzydłami firmy Skybound Games, aby domknąć historię świata opanowanego przez martwych. Po siedmiu latach z cyklem, czas pożegnać się z Clementine. I muszę was ostrzec – nie będzie to łatwe.
Pierwsza zasada – „Nigdy nie idź sam”
Moje pierwotne obawy o dotychczasowe losy Clementine zostały rozwiane już na samym początku rozgrywki. Nie musimy importować zapisu z poprzednich gier cyklu, aby móc dokonać satysfakcjonujących nas wyborów. Animowany wstęp, będący jednocześnie przypomnieniem zdarzeń z wcześniejszych sezonów, umożliwia nam podjęcie tych najbardziej kluczowych decyzji w szybki i sprawny sposób. Dzięki temu możemy od razu przejść do rozgrywki i nie martwić się, że będziemy musieli pogodzić się z alternatywną wersją naszej fabuły.
Po bardzo słabym trzecim sezonie, twórcy postanowili na stałe przywrócić Clementine do roli głównej bohaterki, co spotkało się z aprobatą graczy. W czwartej części nadal będziemy obserwować jej zmagania z przetrwaniem podczas apokalipsy zombie, ale tym razem towarzyszy jej Alvin Junior – w skrócie AJ – sześciolatek, którym zajmowała się od drugiego sezonu. Nadszedł czas, aby role się odwróciły i 16-letnia już dziewczyna wchodzi niejako w buty Lee, pierwszego protagonisty cyklu, skupiając całą swą uwagę na ochronie chłopca.
Przez wiele lat przetrwanie było jedynym celem istnienia bohaterów. W zetknięciu z nową społecznością, zaczynają rozmyślać, czy dane jest im jedynie życie w ciągłym ruchu, czy może zaufają komuś na tyle, aby przestać uciekać. Głównym motywem produkcji jest znalezienie definicji domu i poszukiwanie go, jak i rozwój relacji między Clementine a chłopcem.
Fabuła koncentruje się wokół jednego miejsca – Szkoły z internatem im. Ericsona dla problematycznej młodzieży. To tam po raz pierwszy w cyklu zetkniemy się z tak dużą grupą, w której próżno szukać jakiegokolwiek dorosłego. Mamy okazję spojrzeć na ten przeklęty świat z perspektywy dzieci, nastolatków – społeczności, która bez żadnych wzorców stara się przetrwać i prowadzić względnie normalne życie. Niestety, nowi bohaterowie wypadają dosyć blado względem tych znanych z poprzednich części – mimo desperackich prób zarysowania ich charakterów, to wszystko już gdzieś widzieliśmy, a warta uwagi staje się ledwie dwójka z nich.
Wykorzystując fakt, że postacie są w wieku nastoletnim, Clementine ma możliwość zawarcia romantycznej relacji. Jako gracz, który jest z serią od jego początków, czułem się niczym przesadnie troskliwy ojciec, gdy obserwowałem dorastającą emocjonalnie dziewczynę. Wątki miłosne zostały poprowadzone całkiem ciekawie i stanowią jedną z głównych osi dynamizujących fabułę – na tym polu wybory mają bardzo duże znaczenie, co w grze tego typu jest satysfakcjonujące. Podziwiam jednocześnie Telltale za dość odważną decyzję uczynienia z Clementine osoby biseksualnej. Mam wrażenie, że środowisko LGBTQ+ nadal dopiero raczkuje w przemyśle gier komputerowych.
Druga zasada – „Jeśli zobaczysz potwora, strzelaj w głowę”
Mimo faktu, że seria istnieje od siedmiu lat, w kwestii rozgrywki nie zmieniło się prawie nic. Kontrolujemy Clementine, eksplorujemy lokacje, badamy przedmioty, rozmawiamy z innymi ocalałymi, podejmujemy decyzje, a od czasu do czasu wciskamy karkołomną sekwencję klawiszy na czas. Gameplay nigdy nie był w tych grach najważniejszy, ale mam świadomość, że znaną i oklepaną formułę można było jakkolwiek odświeżyć. Owszem, próbowano – do głowy przychodzą mi chociażby momenty, w których musimy strzelać z łuku do armii nieumarłych lub zbierać znajdźki ukryte w świecie gry, którymi potem możemy dekorować swój pokój. Problem w tym, że widok Clementine, chowającej gigantyczną czaszkę jelenia wraz z porożem w bliżej nieokreślonym miejscu, psuje realizm, na który twórcy zdawali się bardzo silić. A takich sytuacji jest więcej.
Bardzo marszczyłem czoło, kiedy raz po raz napotykałem gdzieś niewidzialną ścianę. Takie bugi pamiętam z ery gier wczesnych lat 2000. W ówczesnych przygodówkach można było bardzo łatwo temu zaradzić – chociażby w Life is Strange, gdy kierowaliśmy bohaterkę w niepożądanym kierunku, zawracała z informacją, że tam niczego nie znajdziemy. Ot, proste, jednak w The Walking Dead zabrakło chyba chęci i czasu, aby rozwiązać ten kłopot.
Podobne odczucia mam na temat sekwencji Quick Time Event, czyli momentów, w których musimy bardzo szybko naciskać kombinację klawiszy wyświetlającą się na ekranie. Dosyć modne w grach akcji sprzed 10 lat, teraz kojarzą się z lenistwem i brakiem pomysłu na ciekawsze elementy rozgrywki. Ponadto, w TWD: The Final Season są po prostu źle wykonane. Jeden fragment musiałem powtarzać niemal 20 razy, bo gra nie potrafiła przejrzyście wskazać mi sposobu, w jaki mam go pokonać. Frustrowało to do granic cierpliwości, a grymas bólu na twarzy bohaterki podczas każdej ze scen śmierci bardziej żenował, niż zachęcał do poprawy.
Rozgrywka w czwartym sezonie stwarza pozorne wrażenie otwartego świata i wachlarza możliwości, kiedy w rzeczywistości gra jest dosyć liniowa. Podejrzewam, że winowajcą był głównie ograniczony budżet twórców i skala zadania, z jakim się mierzyli. No niestety – pod względem czerpania frajdy z samej rozgrywki, dość mocno się zawiodłem i zwyczajnie wynudziłem.
Trzecia zasada – „Ostatni nabój zachowaj dla siebie”
Gracze mieli świadomość, że ostatni sezon przygód Clementine przyniesie im całą paletę emocji. I nie jest inaczej. Z dziewczyną i jej podopiecznym bardzo łatwo jest się utożsamić i zżyć – gra traktuje samego grającego jako opiekuna AJ’a, informując na bieżąco, jak nasze decyzje wpływają na jego charakter i stosunek do nas, tworząc iluzję wychowywania własnego dziecka. To bardzo fajny zabieg, który pozwala jeszcze bardziej zrozumieć motywacje głównej bohaterki i prowadzić historię po swojemu.
Cieszył mnie fakt, że podejmowane przeze mnie decyzje mają faktyczne odniesienie w rozgrywce – i mowa tu również o tych podjętych we wcześniejszych sezonach. Już w trakcie pierwszych minut i rozmów z chłopcem, gra może się potoczyć na wiele różnych możliwości, a drobiazgi, na które nie zwracamy większej uwagi, powracają ze zdwojoną siłą, gdy najmniej się tego spodziewamy. Gracz bezustannie czuje się zagrożony, a los obserwowanych przez niego postaci potrafi odwrócić się z minuty na minutę.
Dynamika między Clementine a AJ’em, jej obiektem zainteresowania i kilkoma postaciami, które powracają na scenę po bardzo długim czasie, jest wciągająca i wiarygodna. Z tej produkcji bije chęć dopięcia wszystkich wątków i zapewnienia odpowiedzi na nurtujące od dawna pytania.
Podniosły klimat i nawiązania do historii całej serii czuć niemal przez cały czas. Nostalgia nieraz wywołała we mnie łzy wzruszenia i mimo świadomości, że w niektórych sytuacjach twórcy sięgali po dosyć tanie rozwiązania na tym polu, nadal są one efektywne. Mam jednak mieszane uczucia co do zakończenia – z jednej strony stanowi ono satysfakcjonujący epilog drogi bohaterów, a z drugiej wszechobecna wzniosłość obiecywała coś znacznie większego.
Czwarta zasada – „A jeśli zostaniesz ugryziony…”
Jestem zadowolony w kontekście oprawy graficznej. Konsekwentna od pierwszego odcinka, utrzymuje komiksowy styl i nadal bawi się cieniem i swoją formą. Soundtrack może i nie jest zbyt bogaty, ale wpasowuje się w klimat produkcji. W tle często będziemy słyszeć gitarowe ambienty i znane z poprzednich sezonów utwory.
Największy problem mam z umiejscowieniem The Walking Dead: The Final Season w kontekście konsoli, jaką jest Switch. Kuszący swoją mobilnością, nie sprawdzi się dobrze w produkcji tego typu, do której trzeba mieć odpowiedni nastrój i nastawienie. Ponadto, jeśli ktoś nie grał w poprzednie części, z tej zrozumie raczej niewiele – pełno tutaj nawiązań i mrugnięć okiem do weteranów serii. Słabo też sprawdza się pod kątem technicznym, kiedy gra dość często klatkuje, a nawet potrafi zaciąć się na kilka dobrych sekund (stąd m. in. powtarzana przeze mnie 20 razy sekwencja QTE). Nie do końca popieram zatem ideę wprowadzenia cyklu na podwórko Nintendo.
STILL. NOT. BITTEN.
The Walking Dead: The Final Season to piękna laurka dla wieloletniej serii i samego Telltale Games. Mimo swojej liniowości, niewciągającej rozgrywki, rozwleczonych epizodów i niefortunnego osadzenia całego sezonu wokół jednej lokacji, sentyment sprawił, że podczas napisów końcowych nie przestawałem się uśmiechać. Nie polecam jednak gry na Switchu, a zwłaszcza niezaznajomionym z cyklem. To kawał historii gier komputerowych, ale jak każda opowieść – kiedyś musiał się skończyć.
Żegnaj, Clementine. Powodzenia.
Podziękowania dla CDP za dostarczenie gry do recenzji.
Redaktor
Kosma Staszewski
Tak, to imię, a nie pseudonim, choć w świecie gier przedstawiam się jako Szuszuro. „Złapałem je wszystkie” niezliczoną ilość razy, a z produktami Nintendo utrzymuję niezdrową relację od wielu lat. Na co dzień studiuję dziennikarstwo i parzę kawę, aby mieć hajs na gry.